„Jak za starych dobrych czasów” – pomyślałem wyciągając pierwszy raz rękę do zbliżających się kierowców. „Ale jednak zawsze jest inaczej” – wszystko płynie, wszystko się zmienia. Jestem starszy, żonaty, na innej trasie, ale znowu wędrowałem. Wszystko było: lasy, jeziora, konie, nieczynne szyny i autostop. Nie było tylko grania na harmonijce. Posłuchajcie.

Trudno mi było wybrać się w drogę, wziąć to, że znowu mogę iść i pisać, tylu spraw ostatnio pilnowałem. Po dwunastej już chyba wyszedłem, byle wyjść, to znaczy byle gdzie. Wymyśliłem kierunek szybko i nie byłem do niego przekonany, ale chciałem przede wszystkim przejść przez próg, wyruszyć wreszcie, nie myśleć za długo. Dokąd? Do Chmielna, ale boczną drogą, która może kiedyś była ważniejsza, bo w mieście nazywa się: Chmieleńska, może kiedyś wozy jechały tędy. Bo teraz mają wygodniejszą drogę. A ja celowo w tę „gorszą”, odludniejszą, im dalej w las. Obok Mielenka, drogą na Kosy.

Lubię jeziora, jest ich tu mnóstwo. Lubię te tafle wody, na których nie można niczego zbudować, które przynajmniej na razie z naszym betonem musimy omijać. Tafle wody, w której nie wiadomo co jest, które chyba też uspokajają oczy – tu tylko widzisz wodę, falę, niewiele więcej wyłowisz, niewiele się dowiesz. Mam chyba często jakiś przesyt informacji, widoków, znaków.

Podoba mi się też to, że do dziś świat stworzony czasem nam stawia warunki: droga i kolej biegną tędy, bo muszą przejść obok jeziora, między jeziorami. Tędy można, tędy się da. I niektóre z tych dróg są odwieczne, ich przebiegi, młodsze tylko od jezior. Domyślam się tych rzeczy, ale chyba się nie mylę.

Miasto Kartuzy więc rozsiadło się po obu stronach jeziora Karczemnego, wokół jeziora Klasztornego Małego prawie całkiem, przy Dużym, koło Mielenka i tam, gdzie jeszcze najłatwiej było, gdzie pozwoliły wzgórza i lasy. A może były ich małe podcinki.

Mielenko małe miałem po drodze, czwarte jezioro w mieście, obejrzałem je sobie szybko. Jest małe, ale chyba najbardziej mi się podoba, jest najmniej otoczone światem ludzkim, w cichej już, bocznej części tego głośnego miasta. Wiem, że mieszkałem w głośniejszym, ale mieszkałem też na wsi, i to nie takiej, jak Chmielno. Bardziej właśnie jak Kosy. Chętnie więc szedłem drogą na Kosy, ucieszyłem się, że skończyło się miasto i zaczął się chyba przeważnie bukowy las. Moim zauroczeniem z ostatnich dni są pączki na drzewach, rzadko je widzę i krótko zostaną. Bukowe pozwijane w kształt jak kolba kukurydzy, z trójkątnym nachodzeniem na siebie brązowych warstw, jak gdyby to było jakieś większe rękodzieło elfów pana Tolkiena. Możnaby się taką naturą chyba bez końca inspirować w biżuterii i pewnie jeszcze w niejednym.

Ta droga po szwajcarsku kręta to był wąski asfalt z poszerzeniami – mijankami co jakiś czas. Szedłem pod prąd, czyli nie jak autostopowicz, ostrożnie. Leśne drogi w bok zagrodzone bywały szlabanami. Przy jednym zapytałem: „kto nie lubi szlabanów?”, zgłosiłem się i zatriumfowałem nad nim, przełażąc górą, choć można było przejść obok. Kawałek w bok, był bukowy las i szumiało. Pomyślałem, że właśnie brakuje jeszcze w tym świetnym lesie rzeki, ale to nie rzeka wody szumiała. Szumiała w tym lesie rzeka drogowa, szumiała prądem samochodów do Kartuz i na Bytów. Nic do tego nie mam, ale wróciłem na swoją drogę na Kosy. Wąską i cichszą. Myślałem dużo i byłem ze sobą.

Gdzieś w Kosach już chyba asfalt przeszedł w płyty betonowe. Kilka domów, mały świat i raczej skromny, ludzie w ogródkach. Ambony myśliwskie i parę ładnych drzew chyba już tu. Właściwie to najbardziej zawsze zwracam uwagę na dęby. Dęby rosną raczej same, a buki raczej lasem. Oszczekały mnie psy i nawet jeden wystraszył, wyszedł, ale to był najłagodniejszy z nich. Płyty drogowe skończyły się za wsią i zrobiło się przepysznie, droga leśna dla rowerów, leśniczych, partyzantów i włóczęgów. Był szlak znaczony na drzewach i raczej stare kamienie kierunkowe, opisane takim pismem ręcznym, niedrukowanym, jak w szkole. Zaraz za Kosami wspinaliśmy się lekko, droga i ja, a sporo później zaczęliśmy spadać ostrzej w kierunku jezior Chmieleńskich. Nawet było oznaczenie dla rowerzystów, że będzie z górki, nawet pomyślałem, że to by było coś dla mnie kiedyś. Mniej ryzyka niż kiedyś. Ale przecież wyszedłem za próg jak pewien napisany przewidywalny stateczny hobbit. Ja też jestem jak powszechnie wiadomo statecznym mężem i nie w głowie mi wyprawy, przez które można się spóźnić na obiad1. Pośmieliśmy się już, no to chodźmy dalej.

Już chyba zaczęło być widać między drzewami wiele domów – po kaszubsku „Chmielno”2, kiedy zatrzymały mnie dziwne piski–gwizdy ptaków. Próbowałem dojrzeć, co to za jedne, szukając ich w koronach drzew. W tym miejscu to były chyba sosny, choć buki się nie skończyły. Okazało się, że tak piszczy–gwiżdże wiewiórka, kiedy się porusza po pniu drzewa, chyba jej łapki ślizgając się po korze taki dźwięk wydawały. Przyglądałem się jej dość długo, bo nie była spłoszona, raczej robiła swoje, choć bardzo energicznie, może i nerwowo, krzątała się. Cieszyłem się z niej i chyba trochę zazdrościłem, myśląc, że chyba jest wolna od problemów emocjonalnych.

Po drugiej stronie drogi był wąwóz ze strumykiem a za nim dom za drewnianym płotem. Tam gdzie kończyło się ogrodzenie zaraz zaczynało się nagie wzgórze, trawiaste czy polne, z którego musiał być na Chmielno ładny widok. Namyśliłem się, czy nie wchodzę na teren prywatny i poszedłem tam, bo to jednak nieogrodzone.

Jestem trochę rozdarty, bo szanuję i cenię prywatną właśność, a zarazem chciałbym wędrować nieskrępowany po świecie i wydaje mi się śmieszną rzeczą akt własności „ziemi”, która i tak umknie nam z rąk i zmieni „właściciela”, bo przyjdzie nam umrzeć i żyć wiecznie już bez niej, szczęśliwie albo nie. I jeszcze dlatego, że człowiek może świat przetworzyć, ale nie stworzył materii, wszystko co istnieje, wywodzi się z rąk Stwórcy, a przez ręce człowieka tylko przechodzi, przecieka. Owszem, po przetworzeniu z tej materii powstaje płytka krzemowa, ale człowiek do tej liczby atomów, które są stworzone, nie dodał ani jednego, o ile wiem. I ma być czegoś „właścicielem”? „Cóż masz, czego byś nie otrzymał?3

Na tym wzgórzu polnym usiadłem i patrząc na świat i na mapę ponazywałem jeziora według mapy, widziałem z tego miejsca w dole chyba cztery. Chwilę wcześniej blisko przede mną przemknęły dwa ptaki z żółtym akcentem, goniły się. Im zazdrościłem, że są takie szybkie.

Nie wspomniałem dotąd, że mamy wiosnę, ale to był zimny dzień. Zwykle nie patrzę na pogodę, jak mogę połazić, to idę. Ciężką zimą może niekoniecznie, ale krótkie są te „ciężkie” fragmenty zimy. Niedawno temu przełaziłem pół dnia w Sylwestra, trochę zmarzłem, ale cóż z tego? Jednak wczoraj, po kilku godzinach to zimno, chyba przez wystawienie na wiatr przy jeziorach, kazało mi myśleć o powrocie do domu. I może powodów było więcej. W tym i ten, że nie wziąłem ani grosza, a trudno byłoby siedzieć i pisać w plenerze, pomyślałem więc, że pewnie będę pisał po powrocie, przypominając sobie. Z tych różnych powodów nie wchodziłem w głąb Chmielna, dużej popularnej wśród turystów wsi, ale przeszedłem je trochę bokiem, tak żeby przez Garcz wracać do Kartuz. Pomyślałem jako człowiek z południa (tu na tej lokalnej mapie), że Chmielno to takie Charzykowy, tylko zamiast jednego dużego jeziora ma kilka mniejszych. Chociaż to wieś, to taka nie bardzo dla mnie, ściśle zabudowana i ruchliwa. Nic jednak dziwnego, że wielu ludzi chce nad takie jeziora.

Gdzieś po drodze za ogrodzeniem pasły się dwa konie. Podszedłem bliżej i one też podeszły. Rzadko widzę konie, zdziwiłem się, jakie są duże. Są większe i cięższe od człowieka, a jednak służą mu i go słuchają, jeśli potrafi z nimi postępować. Nie kończy się to nieszczęściem, tylko jest dobrą współpracą. Dziwię się, że człowiek, ludzie w swojej masie, przestał jeździć konno. To musi być świetne uczucie panować nad takim koniem, siedzieć na jego grzbiecie. Pomyślałem chyba jeszcze o ułanach, nie dziwię się, że byli szanowani. Konie odbiegły kawałek, dobywając ciężki odgłos z ziemi. Poszedłem dalej.

Przeszedłem Chmielno na czuja, to znaczy widziałem mapę wcześniej, a idąc przez wieś wydawało mi się, że idę chyba dobrze, wzdłuż brzegu jednego z jezior, po łuku, nie wchodząc w głąb, gdzie jest na przykład kościół, znalazłem się na wzgórzu, z którego znowu był widok na jeziora – z innej strony, i tam się upewniłem po ich układzie i po spojrzeniu w mapę i po wspomnieniu drogowskazu w lewo na pewną wieś, że idę dobrze, zgodnie z planem. Nawet ja prawie zawsze mam jednak jakiś plan iścia.

Doszedłem do Garcza albo Garczu i zobaczyłem na wprost, za skrzyżowaniem, za biegnącą w poprzek drogą wojewódzką, barierki biało-niebieskie mostu. Chyba chwilę myślałem, co to będzie i obstawiłem dobrze: to będzie wiadukt. Taki „garbaty mostek”, jak nad torami w pewnym Toruniu, pod tym tutaj przebiegał kiedyś jeden tor, bo teraz to ten tor leży i odpoczywa – zarasta. Szyny są, ale bany4 raczej dawno nie było, bo są krzaki nawet między szynami.

Sporo już wiem o trasie tej linii kolejowej, więc nie zaskoczyła mnie tam na dole. Znam jej wyjście z Kartuz i jeden kawałek za miejską oczyszczalnią ścieków, zdaje się, że to w Prokowie. Kilka dni temu się tam widzieliśmy. Wiele lat temu z Kartuz jeździły pociągi w dwie strony, czyli także tędy, przez Prokowo, Garcz, Sierakowice i do Lęborka. I w drogą stronę do Pruszcza Gdańskiego. Dziś mamy PKM do Wrzeszcza i nawet nie wiem, czy ona jest rentowna sama – bez dosypywania, chociaż bywa, że jest zapchany skład.

W Garczu więc pozostał wąski „garbaty mostek” i jeden tor. Pomyślało mi się chyba, że chociaż to nie wygląda imponująco, nie było zrobione z rozmachem, to jednak linia kolejowa to była duża inwestycja. Wiadukty, przejazdy, podkłady… I po szynach mogły przejechać ciężkie parowozy i wagony pełne towaru. Dziś nieczynne linie kolejowe nam się „opatrzyły”, czynne też, ale był przecież czas, że to było coś, kilkanaście czy kilkadziesiąt lat ta gęstsza niż dzisiaj sieć służyła ludziom i mogła się opłacać. Choć chyba można stwierdzić, że na tym poziomie przejazdów regionalnych, bliskich tras, kolej przegrała z samochodami i się zużyła. Posłużyła, aż przyszło coś nowego, lepszego.

Ciekaw jestem, co wyprze kiedyś Internet i Facebook’a, które przecież nie są odwieczne, choć się mocno wżarły w naszą rzeczywistość. Chyba zwykle jednak wydawało mi się, że będzie coś następnego, przyjdzie, jak telewizja, choć nie mam pojęcia, jak by to miało wyglądać.

Nawiasem mówiąc wolę Internet od telewizora, większy jest wybór, kto nam jak i o czym mówi. Ale pewnie zawsze i wszędzie można, uważając, wybierać to, co umądrza, a nie ogłupia. I można wyjąć wtyczkę z gniazdka i pójść pieszo do Garcza, zamiast go oglądać przez szybkę.

W Garczu umyłem ręce w rowie i zacząłem myślec o złapaniu jakiegoś kierowcy, bo zimno było. Daleko nie, ale zimno. Na wojewódzkiej drodze było „wahadło”, dobrze właściwie dla mnie, ale jednak postanowiłem pójść dalej, nie łapać okazji na czerwonym świetle, bo trudno by mi było „na dzień dobry” stać i czekać u kierowcy w wozie. Jedzie się zręczniej niż stoi, nie zawsze trzeba gadać. Odwykłem chyba też po prostu od jeżdżenia stopem, nie czułem się tak swobodnie jak dawniej na poboczu. Zacząłem iść zerwanym lewym pasem drogi, po jakiejś wstępnej warstwie asfaltu, mijając na razie ten sznur samochodów. Sznury w obie strony zbierały się spore, może to była pora wracania z pracy? Mogła być.

Jak się skończyła wieś i było widać, że zerwany lewy pas ciągnie się jeszcze daleko, to zacząłem myśleć o innej drodze. Bardziej po lewej, miejscami bardzo blisko brzegu jeziora, biegła wspomniana nieczynna linia kolejowa. Przelazłem na nią, upewniłem się, że wygląda na bardzo nieczynną i poszedłem nią kawałek. Jak się rzekło, miała pnie małych drzewek nawet i między szynami i trudno było miejscami odgarniać gałęzie sprzed twarzy. Podkłady drewniane, próchniejące. Zastanawiało mnie takie zbliżenie do jeziora, bo przecież nie powinno się przeprowadzać linii kolejowej bez zastanowienia, byle którędy. Może to była wystarczająca odległość, jeziora raczej rzadko przybierają.

Poszedłem nią kawałek a potem wróciłem na drogę, wszedłem do Łapalic chyba, ale nie pamiętam tablicy. Na brukowanej świeżej nowej „zatoczce” się zatrzymałem i to tam pomyślałem „jak za starych dobrych czasów”, wyciągając rękę do kierowców. Odruchowo przesunąłem dłonią po twarzy czy jestem ogolony, bo tego doświadczyłem przez tamte lata, że to może pomóc. Chyba średnio byłem ogolony, ale jeszcze bez brody z tego co pamiętam. To było w zeszły piątek a ja dokańczam teraz tę opowieść w czwartek. Wiedziałem, że będą „fale”, to znaczy że w związku z „wahadłem” będę czekał dłuższe chwile bez samochodów a potem znów będę miał długi sznur do zaczepiania. Trochę samochodów ze wsi te „fale” zakłócało, ale też jak zwykle nie wiedziałem, czy któryś z nich pojedzie dalej. Postałem chwilę, miałem harmonijkę ale nie grałem, po jednym albo dwóch sznurach poszedłem dalej. Bądź co bądź miałem blisko do domu, może pięć-sześć kilometrów i nie wiedziałem, czy szybciej dojdę czy dojadę.

Szedłem więc dalej nadal zerwanym lewym pasem, patrzyłem za innym miejscem do łapania, było chyba widać pofałdowaną kaszubską ziemię, pagórki i na nich wśród nich dalsze od drogi domy. Szedłem pod górę, mając przed sobą długą drogę bez chodnika i trochę mi się to skojarzyło z jakimś amerykańskim filmem, jakąś amerykańską wielką przestrzenią. Z naprzeciwka, moją prawą stroną przeszedł człowiek, który bardziej ode mnie wyglądał na włóczęgę. To słowo u mnie ma dobre znaczenie. Był cieplej ubrany, miał o ile pamiętam kaptur i podobnie jak ja, torbę przewieszoną przez ramię, może chlebak. Ja mam torbę małą od maski gazowej, którą dostałem od kumpla, świetnie mi się sprawdza, choć czasem za dużo chcę zabrać. Tego dnia powstrzymałem się od książek i wziąłem tylko zeszyt, mapę, jedzenie, herbatę, scyzoryk, okulary. Może plus drobiazgi. Drugi człowiek, który też był w drodze i może wracał z pracy, a może też się włóczył, poszedł swoją drogą. Ja pod koniec górki zobaczyłem zjazd na boczną drogę po prawej stronie i poszedłem tam łapać.

Zabrał mnie do Kartuz wkrótce facet w dużym samochodzie typu „jeep” albo „crossover”. Nie wiem, czy starszy, ale sporo ode mnie starszy. Gadaliśmy o domach z widokiem na jeziora i o remontach dróg, o obwodnicach nowych i jeszcze potrzebnych. Z nowych lubię najbardziej obwodnicę Kościerzyny.

Wysiadłem na czerwonym świetle przy parku za kolegiatą i ucieszyłem się z tak niby prostej rzeczy jak manie blisko do domu.


1 Prawie-cytat z, a bez wątpienia nawiązanie do „Hobbit, czyli tam i z powrotem” – J.R.R. Tolkien;

2 Żart, nie umiem po kaszubsku.

3 1 Kor 4, 7

4 „Bana” – pociąg po kaszubsku, jednak coś umiem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Name *