Z Chojnic do Człuchowa jak tysiące razy, osobowym z sympatyczną parą. Wszystko, co miałem w rękach i na plecach, domagało się, aby wysadzili na końcu, nie na początku miasta. Tym razem szczęśliwie tak, na Szczecińskiej przy kościele Królowej Polski, który o 12:00 dzwonił na Anioł Pański.
Tak mogłaby się zaczynać każda opowieść i podróż do Kostrzyna, Kołobrzegu, Bydgoszczy, albo Trzcianki Lubuskiej. Tym razem na końcu słynnej obwodnicy Człuchowa byłem dla kontynuowania na raty podjętego poznawania nowej ziemi. Lubuskie kojarzyło mi się jedynie z Kostrzynem, poznanym przy okazji Woodstocku. Tydzień temu lotem błyskawicy, w cztery godziny czystej podróży przez Poznań dotarłem do Zielonej Góry, miejsca bardzo specyficznego, mimo całego braku wszelkich pozorów. I zamiast według zamiarów drogą łączącą do drugiej stolicy, wracałem pociągiem, bo to było potrzebne, żebym był w domu na czas wielkiej radości weselnej.
Więc płacąc ten dług zaciągnięty, porannie czekałem na okazję. Czterdzieści minut stania i wszystkie niecierpliwe myśli uspokoiły się, kiedy wóz na niemieckich blachach zatrzymał się. Na nieszczęście dla mojej edukacji pani kierująca mówiła po polsku. Z Gdańska do Berlina jechała z małym chłopaczkiem, mówiła do niego po polsku, a on odpowiadał swobodnie po niemiecku. Zabawne było to, a dziecku na pewno przyda się w życiu, że od małego dwujęzycznie. Bo kiedy chciał mnie o coś zapytać, mówił po polsku z małymi kłopotami.
Gorąca pogoda letnia dała trochę wytchnienia tego dnia. Spadł krótki silny deszcz, kiedy postojową kawę piliśmy w Podgajach. Dalej Wałcz, Człopa, Strzelce Krajeńskie, Gorzów Wielkopolski. Druga stolica Lubuskiego. Już na wlocie z dwudziestki dwójki zobaczyłem, że miasto ma tramwaje. W to nie chciało mi się wierzyć, kiedy słyszałem, bo idąc dwa razy z zachodu na wschód woodstockowo zmęczony, nie widziałem, nie pamiętałem z tego miasta nic. A to jest „dusza”. Tramwaje i rzeka, to jest zestaw, który wyróżnia najbardziej niesamowite miasta w moich młodych oczach. Toruń, od niego trzeba zacząć, Wrocław. I Gorzów, skoro już go znam. Tramwaje są raczej stare, ale nie na zasadzie skansenu, jak w Poznaniu, tylko po prostu innych nie ma. Pięknie wesoło jadą, „a najweselej na skrętach” i. Wysiadłem gdzieś w centrum, skręciłem do parku, żeby znaleźć rzekę, ale woda tam była stojąca. Wartę znalazłem potem, powstaje właśnie ładny bulwar po obu stronach niebiesko-czerwonego Mostu Staromiejskiego. Zaczyna ożywać ruch statków na rzece. Plecami do mostu, pod wiaduktem, o którym jeszcze powiem, stoi szklany błyszczący budynek, zwany w mieście „Titanic’iem”. Architektonicznie nie zamierzam go oceniać, powiem tylko, że to szkaradziejstwo zabiera widok na katedrę.
Katedra Wniebowzięcia, symbol miasta. Od niej zaczyna się cała przestrzeń publiczna, wieczorne kawiarnie i puby za nią na starym rynku. Nawet wszelkie spotkania umawia się pod jej wieżą. We wnętrzu ciemne gotyckie trzy nawy, halowa, sklepienia krzyżowo-żebrowe i gwiaździste. Nie rzuca na kolana. Z frontu przypomina mi trochę kołobrzeską.
Wracając nad Wartę, prawostronnie i prawobrzeżnie na bulwar, który jest nowością w mieście tym, wszelkie tendencje „waterfrontu” ii i ożywiające miasto miejsca godne pochwały. Dwa czy trzy parasole piwne i schody schodzące do rzeki. Nie sposób nie pomyśleć o Filadelfijskim iii w Toruniu, który dokładnie tak samo, między mostami drogowym i kolejowym, tylko dłuższy ciąg i rzeka większa.
Wzdłuż rzeki i wzdłuż bulwaru, bardzo długo, aż od dalszego Mostu Lubuskiego, do dworca kolejowego, ciągnie się kolejowy wiadukt z długimi łukami przęseł, tak, że pociąg jedzie do Krzyża ponad miastem, ponad rzeką. Niesamowicie widoczna widokowa droga, dziś pisząc te słowa już to wiem. Bo piszę znów w pewnym pociągu. Pod przęsłami wiaduktu tego są prześwity i ulice, albo witryny i sklepy, zakłady, usługi. W całości ceglany, w trzech miejscach nad drogą rzucona jest stalowa konstrukcja. Pierwszy raz widziałem taki długi, wielokrotny, jakby piłka się odbijała, wiadukt, i dlatego myślę, że to jest drugi symbol miasta. Dla mnie. Rzecz charakterystyczna, niewidziana nigdzie wcześniej, a patrzyło się trochę przez te dwadzieścia lat. Powiem dalej, że chciałoby się, aby po bulwarze zająć się i tym wiaduktem, z drugiego brzegu rzeki bardzo dobrze widać, jaką perłą i „bombą” mógłby być. I to nie w nowym stylu, w dobrym starym stylu, jak robi się ostatnio peron w Sopocie, na wzór dawnej stylistyki miasta-uzdrowiska.
Drugi brzeg rzeki nazywa się Zamoście, lub niestety Zawarcie, i podobno nic się tam nigdy nie dzieje, ale w mordę można zawsze. Na terenach zielonych stoi wrak statku małego pomalowany spray’em (to też jest cecha całego miasta: dużo malowania spray’em, nie zawsze dobrego). Na drugim brzegu jest też spichlerz, spory budynek o konstrukcji ryglowo-belkowej wypełnionej szachulcem. Jeśli niepoprawnie, lub nie dość precyzyjnie wyrażam się o zagadnieniach ruralistycznych, to nic sobie z tego nie robię, bo okrągła trójeczka za egzamin jest w indeksie.
Pierwszy nocleg miałem po przejażdżce tramwajem jedynką, na Wieprzycach. Pętla i podrzędny dworzec kolejowy. Po ciemaku rozbiłem namiot w trawie i w krzakowisku, które wyrosło na gruzowisku po likwidacji jakichś urządzeń kolejowych, więc nie było mi miękko. Drugie spanie było prima sort, za Mostem Lubuskim, za działkami, na miękkich terenach zalewowych Warty. Uczę się powoli pewnie i spokojnie przesypiać noce sam w namiocie. Muszę umieć robić wszystko sam, bo każdy, kogo mógłbym zabrać w drogę (czasami jest to dobre i potrzebne, towarzystwo), wziąłby w nią ze sobą swoje ograniczenia. Czas, żeby wrócić wtedy i wtedy, oczekiwania co do miejsca (dla przykładu, w Paryżu marzę spędzić dowolność czasu w Notre Dame du Paris, a kolega szelma, z którym tam jadę jednak – w Moulin Rouge). Dlatego rzadko jadę gdzieś w kompanii, chociaż nie lubię wcale być sam. No i lubię. Ale w każdym razie gdybym oglądał się na innych, to w Gorzowie bym nie siedział. Byłbym trzy dni czekał w domu rodzinnym no kiedy wreszcie kolega pozałatwia swoje i zacznie się droga. Życie pokazało, że przez ten czas ja zdążyłem posmakować nowego miasta i wrócić – bo za siedemnaście marnych złotych jadę na jedną noc do domu, do matki, bo kłamałbym mówiąc, że łatwo mi być gdzie indziej. A jednak chcę. Niespokojna natura.










i Julian Tuwim, „Do krytyków”
ii „Waterfront” – we współczesnej urbanistyce pierzeja („ściana” zabudowy) zwrócona ku wodzie – najczęściej rzece, projektowana z uwzględnieniem możliwości korzystania z bliskości wody – bulwarami, pomostami, kładkami, przystaniami; chyba także tendencja do kształtowania atrakcyjnego wizerunku miasta, dzielnicy z perspektywy patrzącego z wody lub przez wodę – z przeciwnego brzegu;
iii Bulwar Filadelfijski nad Wisłą w Toruniu – polecam gorąco;