*Asi i Rafałowi – nie może być inaczej
Ten dzień zaczął się od siedzenia pod drzewem na wylotówce człuchowskiej zachodniej i grania na gitarze kilku piosenek tylko Bogu i sobie. Czekałem za długo na kumpla, który lekko myśli, a ja nie umiem, bo mi zawsze zależy. Na wyruszeniu szybko w drogę tym razem.
Przed nami stał, grubo przed dwunastą już wcięty, kolega jadący na Jarocin. My zanim się przepakowali, podzielili z grubsza sprawiedliwie, i napisali na kartkach z bloku dwuczęściowy napis „FRAN CJA”, to trochę czasu.
Jeszcze jedna ekipa ciągnąca na festiwal ustawiła się za nami, kiedy kolega z politechniki przestawił nas do Barkowa. Korzyść taka, że minęliśmy dużą stację benzynową gdzie śpią duże samochody, a do tego w sklepie dostaliśmy kartkę większego formatu, na której – tym razem po europejsku – słowo „FRANCE” zmieściło się na jeden raz.
Po kilku wesołych przyśpiewach i kilku litrach wypitej wody (dawno nie było tak skwarnego lata) zatrzymał się dla nas na blachach GKW kwidzyńskich kolega pod Szczecin jadący. Konkretnie – dobrze za dobrze znany mi Stargard. Nie chciałem wjeżdżać do centrum, ale też droga ekspresowa na Szczecin omijająca miasto wydawała się zbyt szybka do złapania czegokolwiek. Stąd na wylotówce z miasta stanęliśmy, jeszcze zakupy i jedzenie. Gorąco niesamowicie, przez trampki cienkie parzył mnie asfalt. Na zmianę pokazywaliśmy tabliczki „BERLIN” i „FRANCE”, bo nie bardzo wiedzieliśmy, co najlepiej zrobić. Łapałem z tego miasta, ale akurat w drugą stronę.
Ludzie z czerwonego vana, którzy jechali nad Miedwie (chyba całe miasto jechało tam wczoraj), zatrzymali się i powiedzieli, że dobrze stoimy, że na Berlin jak najbardziej da się. Niedługo potem „jeep’em” ruszyliśmy na Szczecin, to znaczy nie do miasta, a do węzła z autostradą, jeszcze daleko przed Odrą.
Kierowca podpowiedział nam, gdzie zejść i tak dalej, jeszcze oddał nam energetyk, bo mu nie był potrzebny, był u celu. Wypiliśmy na pół, i ostrożnie w dół pod wiadukt po ślimaku.
Zdało nam się na tej A6 nie wiedzieć czemu, że musimy przejść przez wszystkie barierki na drugą stronę, bo to nie ta. Ostrożnie i szybko, obok stali „krokodyle1„, ale mieli dwa „TIR-y”, mieli zajęcie, więc nami się nie interesowali. Mało to zwierzątek przebiega przez drogę? Tam się okazało, że stoimy po stronie Gdańska i jakichś promów do Skandynawii, a Kołbaskowo i Berlin były po naszej stronie drogi. To jeszcze raz hyc hyc przez drogi i barierki. Stanęliśmy elegancko tam, gdzie do autostrady wlatuje ślimak z miasta Szczecina. Na tych wlatujących bardziej liczyłem, niż na rozpędzonych z głównego nurtu. Dobrze było, bo jasne było, że ktokolwiek wjeżdża na tę drogę, przejeżdża do Niemiec. Krew mi w nogach grała do podskoków. Zupełnie nowy kraj, wszystko będzie po raz pierwszy!
Patrzyłem na Berlin za dzieciaka na wycieczce szkolnej, ale takie patrzenie to szkoda gadać. Nic nie widziałem, nic mi nie zapadło w serce. Tylko czarne od spalin białe z kamieni zabytki. Pierwsze skojarzenie z tym miastem, na pewno niepełne, niesprawiedliwe. Co ja mogę wiedzieć. Trzeba żyć w mieście, żeby je poznawać do istoty, a ja po dwóch latach życia nie powiem jeszcze, że znam Gdańsk.
Złapaliśmy bardzo sympatycznego Niemca, przez drogę autostradą notowałem pospiesznie łapałem te wszystkie NOWE na mapie na skrowidzu niebiesko zapisując. Naszemu kierowcy podziw i gratulacje, za szczęśliwe małżeństwo dłuższe niż moje życie całe. Miał świetne poczucie humoru i słuchał dobrej muzyki. Nie zapomnieć mi jazdy autostradą między wiatrakami przy dźwiękach Europe – „The final countdown”. Słońce i pewność, że jest Bóg na niebie. Remonty, koparki. Niby mają drogi, a ciągle budują dalej. Jak mrówki.
Autostrada to jest beznadziejna droga przez las albo między wiatrakami. Nie widać miast, ludzi, dlatego jednak wolę polską drogę krajową. Dalej grało nam Van Halen – „Jump”. Nasz kierowca pracuje w fundacji, która działa z projektami służącymi niepełnosprawnym w całej Europie, stąd spokojnie po angielsku, i opowieści o kilku francuskich miastach. My zaczynamy od Paryża, i nawet jeśli na więcej nie pozwolą ograniczenia, które każdy z nas ma, to i tak wymarzona, największa podróż. Za wszystkie czasy. I za wszystkie godziny spędzone nad trudną nauką „parlania” czyli mówienia po francusku. Opowiadał nam o działaniach jakichś w Polsce pod Szczecinkiem, który mówił „Czecinek”.
Był tak uprzejmy, że sprawdził nasz dzisiejszy cel, Rezidentstrasse, że jest „tylko” 6 kilometrów od miejsca, w które celował i zaproponował, że podwiezie nas pod same drzwi kumpla z chojnickiego liceum. Na ulicach Berlina mówił mi o domu, do którego się wprowadza, najnowszego projektu Hundertwassera. „Wald Spirale” nazywa się. Znajdę zobaczę, ale w sieci nie w mieście, bo „biec do końca2„. Do Paryża aż w lekkim napięciu, aby nie stać długo w miejscu. Tak mam, nie poradzę, wielkie marzenie, Île de la Cité i Notre Dame du Paris. Przeciwnie uczą lata dróg, że w podróży nie należy się spieszyć.
W Berlinie według słów naszego kolegi mieszka już więcej Turków niż Niemców. To bardzo różnorodne miasto, skoro nawet na dwóch-trzech ulicach, które przeszliśmy wieczornie, widać było muzłumańskie burki, polskie reklamy piwa, niemieckie reklamy piwa i kluby nocne.
Po kilku wieczornych barach sprawdziłem jak dostać się z dzielnicy Pankau na Berliner Ring, to jest opasującą Berlin autostradę. Wyjechaliśmy rano na południową część, najpierw pod, potem nad ziemią, przeszliśmy ze stacji Wildau dwa kilometry na południe… i oczom ukazał się naszym wiadukt ogromny nad ulicą i szynami. Pani Niemka widząc, że śmiało i nielegalnie chyba wchodzimy schodkami na górę z bagażami naszymi, aby łapać tam okazję, powiedziała po angielsku, że to samobójstwo. „- A bo to pierwszy raz?3„
Jakieś pół godziny na pasie awaryjnym patrzeliśmy na pędzące bez opamiętania sznury trzy, potem zatrzymał się dla nas kolega rodak, spod Koła. Wymienił jakąś niemiecką nazwę, ale czy ja znam ten kraj? Zapytałem, czy daleko. Cztery stówy. To chętnie, tak. Chętnie jak najszybciej z Niemiec, nie muszę wszystkiego lubić. Dopiero w wozie okazało się, że jedziemy pod Bielefeld, niedaleko Dortmundu i granicy Niemiec z Belgią. Myśląc dnia poprzedniego brałem pod uwagę tę drogę, albo drogę południową, zwrot na zachód koło Jeny. Północna droga martwiła mnie tylko o tyle, że nie mieliśmy żadnej mapy Belgii, i nie mogliśmy tam utknąć, tylko co najwyżej tam w Bielefeld chwycić kogoś już do Francji wiozącego. Martwiłem się więc nieco, zawsze się o coś martwię, bo zależy mi na wielu rzeczach i osobach, i nie może mi nie zależeć. Nie jest mi wszystko jedno.
Długie godziny jazdy autostradą nudzą okropnie. Na stu tysiącach dużych niebieskich tablic czytałem nazwy miast, których nie mogłem zobaczyć. Szybko uznałem, że niewiele różni się podróż autostradą od samolotu, i to nie jest dobra forma dla mnie, skoro ja chcę zobaczyć każdy mały nawet nawet niemiecki dom i płot, za płotem pies, na płocie kot.
Z kierowcą mówiłem trochę, jechał do pracy i do żony, a dzieciaki miał w Polsce z opiekunką. Źle się tak żyje, mówił, ale mówił, że nie chce Polski opuszczać na stałe. To ostatnie chwalę. Nakarmił nas, bo bułek i parówek mówił i tak nie zje, a my z chęcią, my od rana ledwie co.
Kiedy zostaliśmy na stacji benzynowej, poszedłem spytać, czy da się kupić jakąś mapę Belgii. Nic takiego nie było, tylko Niemcy i pioruńsko drogi atlas Europy. Wróciłem do Łukasza, który został z rzeczami, i jeszcze nie zdążyliśmy pomyśleć, kiedy facet o ciemnej karnacji zapytał po angielsku, czy nie potrzebujemy się zabrać. Jest w drodze do Portugalii i przecina Francję z góry na dół. Zanim ten Boży dar dotarł do mojej świadomości na dobre byliśmy już załadowani i Łukasz z przodu produkował się po angielsku. Co do mnie, to upewniłem się, że dotrzemy na przedmieścia Paryża, i zatopiłem się w myślach radosnych. Nie wierzyłem w to, że tak bez trudności, bez utykania, jak wiatr, a ten drugi wariat wczoraj to przewidział, mówiąc w pseudonatchnieniu, że jutro będziemy u celu.
Kierowca nasz opowiadał Łukaszowi, że siedem lat temu rzucił kokainę na żądanie swojej żony, teraz tylko za dużo pracuje i prawie nie sypia. To nie brzmiało rozsądnie, chociaż dla nas okazał się bardzo dobry i pomocny. Patrzyłem raz po raz w lusterko, czy na pewno ma otwarte oczy. Mówił, że zawsze zabiera, bo jego dzieci robią to samo co my w wolnym czasie.
Jeszcze w Niemczech na postoju zagadnąłem po angielsku młodego chłopaka, który z kolei zagadywał kierowców. We dwóch jechali z Hannoveru i szukali „liftu4„ do Brukseli. Nasz Portugalczyk zabrał ich także, ucieszyłem się, bo to w razie czego więcej osób do budzenia go.
Granice w Unii trudno zauważyć. Wiem, że przed Belgią, specjalnie uważałem na to, widziałem wieże katedry w Koln, może historyzujące tylko, ale kunsztowne.
Dla kolegów z Hannoveru wjechaliśmy do centrum Brukseli. Robiłem zdjęcia przez okno zwłaszcza ciekawym drzwiom i tramwajom, jakich nie ma nawet Poznań. Cała architektura publiczna, nie wiem na co patrzyłem, sprawiła, że bardzo chciałem albo szybko wyjechać, albo na długo zostać.
Na belgijskiej trasie pisałem sobie gdziebądź tak:
Nie spałem od Berlina i spał nie będę do celu. Bo muszę zobaczyć wszystko, co się da. Nie trzeba wybierać, wszystko jest nowe, ja tylko chłonę… Bruksela, naprawdę godna stolica Europy5.
NOUS SOMMES DANS FRANCE.6
Kiedy artysta chce się dostać do Paryża, cały świat mu sprzyja.
Na autostradzie widać było głównie las, albo skarpy wykopu, i niebo. Stąd się zaczęły te myśli:
Nad całą ziemią jest dobre Niebo i mogę to udowodnić poetycko, „czuciem i wiarą7„, przemierzyć ją całą dookoła i wrócić bezpiecznie. Wszyscy jesteśmy w opiece.8
Nasz Portugalczyk wypuścił nas na północnych przedmieściach Paryża, nie pytajcie mnie, w której dzielnicy, na jakiej ulicy, bo tego nie wiem. Wszystko nowe, każdym zmysłem chłonę. Zostawił nam adres e-mail, żeby zdjęć kilka wysłać mu, i obiecał, że się wyśpi.
c.d.n.
1 W żargonie kierowców z CB-radia: Inspekcja Transportu Drogowego
2 Edward Stachura, „Jak”
3 Cytat z filmu o Ryśku Riedelu: „Skazany na bluesa”, reżyseria: Jan Kidawa-Błoński, scenariusz: Przemysław Angerman, 2005
4 Z angielskiego: „podwózka”, „okazja”; „hitch a lift” – „złapać stopa”;
5 Tak wtedy myślałem, nie wiedziałem, ile tam się pieniędzy marnuje na jakie bzdury – przypis autora, 2019.
6 Z francuskiego: „JESTEŚMY WE FRANCJI.”
7 Adam Mickiewicz, „Romantyczność”
8 Oczywiście miałem na myśli opiekę jedynego Boga.