*Asi i Rafałowi – nie może być inaczej.
Tam gdzie wysiedliśmy metra nie widziałem, tylko tramwaj i autobus. Ładne „tylko”. Pierwsze zagadnięte nieśmiało Francuzki nie umiały mówić po angielsku. Ja bardzo zgrabnie o to pytam we francuskim, ale nie potrafię bardziej skomplikowanych spraw tłumaczyć. Głośno powoli i wiele razy prostymi słowami mówiły mi, że musimy autobusem dojechać do Bobigny Pablo Picasso i dalej metrem gdzie chcemy. Pytałem naturalnie o wyspę, o nią, o Île de la Cité , to jest serce miasta, o wyspę na Sekwanie (właściwie: Seine), na której stoi od ośmiu wieków katedra.
Linią metra piątą, prawie do Place de la Bastille. Ta stacja akurat była nieczynna, więc jedną wcześniej wyszliśmy z podziemia. Piątek, ostatnie godziny. Miasto nie spało. Miasto było pełne. Tętniło. Wiele razy słyszałem ten czasownik w odniesieniu do miasta, ale takiej arterii w życiu nie widziałem. Wszyscy chyba byli na ulicach nikt nie został w domu. Łukasz mówił zaraz, że tu jest jak na Przystanku Woodstock. Niezupełnie może. Doszliśmy do Sekwany nieco na wschód od dwu wysp, z których druga… Z daleka zobaczyłem pierwszy raz w moim życiu wieże Notre-Dame de Paris. Miałem otwarte usta i musiałem usiąść na chodniku i byłem cały patrzeniem, niesłuchaniem i nie dotykaniem i nie powonieniem. Tylko patrzeniem. Ona w ciemności biała, oświetlona, strojna, od strony prezbiterium i wielkich przypór ją widziałem, wieża igła do nieba ze skrzyżowania korpusu z transeptem wyrastała.
Kiedy już mogłem mówić, powiedziałem Łukaszowi, że tak wielkiego marzenia w życiu nie spełniłem. Jedno tylko, ostatnie moje, większe jest, i z większym zachwytem jeszcze niż dziś, z większym skupieniem oczarowaniem, jeśli mi się spełni, będę mówił „jesteś piękna”.
Nad Sekwaną po obu stronach na bulwarach mnóstwo grupek, picie wina i piwa, i całe miasto śpiewało. Naprawdę. Poszliśmy i my, nie czekając, na plac przed Notre-Dame, i najpierw mówiłem do niej, mówiłem do niej, że jest piękna, a potem widząc, że na tym placu (na każdym, które dotąd widziałem) nic nie jest dziwne i każdy robi, co lubi, położyłem się na chwilę, i patrzyłem na jej mury. Rozeta ogromna i delikatna. Galeria królewska. Arkady. Wieże.
Usiedliśmy na niskim murku, za którym była zieleń, i wciąż patrząc na jej mury, zaśpiewaliśmy i my miastu temu. „Autsajdera” Dżemu, „A my” Piotra Roguckiego, jakieś instrumentalne. Wystarczy być. Za chwilę obok nas usiedli młodzi Francuzi, sześcioro chyba ich było, dwie gitary klasyki. Widząc, że mają piwko, zapytałem znów Parlez-vous peut-etre l’anglaise9? , i potem już po angielsku, czy w Paryżu jest dozwolone picie alkoholu na ulicach, placach. Okazało się, że tak samo jak w naszych miastach, „wszystko można, co nie można, byle z wolna i ostrożna10„.
Zaczęli grać we dwóch chłopaki coś klimatycznego, posłuchałem chwilę, i z Damą Kier11 zacząłem dobierać bas, bo jeden z nich prowadził, a drugi solował. Ładna to była gra i sympatia się wiązała, bo to muzyka, przez ucho do serca, ja wiem to, bo „źli ludzie nie śpiewają12„, a tylu tylu tylu dobrych pozwoliła mi poznać muzyka. Nawet tego brata mojego, wieki całe temu.
Prosili nas o jakiś utwór od nas, więc nauczyłem ich grać „Whisky” Dżemu, i zaśpiewaliśmy. Powoli też zaczynaliśmy rozmawiać, dopóki mogłem to po francusku, cierpliwie czekali gdy szukałem słów. Pięknie było. Łukasz pił Żubra, a potem częstowali nas nie byle czym, bo whisky właśnie, z colą. Przeszczęśliwy grałem i opowiadałem z wolna naszą podróż, co my są za jedni.
Przez chwilę nie było tego spokoju, tej bezchmurności, bo podeszli do nas miejscowi sympatycy rapu, i było ich więcej. Nie rozumiałem, co mówili, to znaczy pojedyncze słowa, a chcieli, żeby im na tych gitarach grać coś do ich upodobań podobnego. Nie wiedziałem właściwie, czy jest spokojnie, czy kiepsko, grałem coś rytmicznego, ale ten mały tłum w końcu po prostu poszedł swoją drogą. Dopiero kolega, który najlepiej czuł się w angielskim, Lucas, uświadomił mi, że takie grupy nocą tutaj chodzą, i że nie jest bezpiecznie tu spać czy się włóczyć. Bo rzeczywiście nocleg załatwiony mieliśmy od soboty, a pierwszą noc myśleliśmy chodzić po prostu dryfować ulicami jak wodą Sekwany. Odradzili nam to mocno i Lucas powiedział, że spróbuje znaleźć dla nas przez Internet schronisko. Szybko też zapisał nam dwa adresy, więcej, zadzwonił, dowiedział się, gdzie mają miejsca, i wytłumaczył, jak mamy zacząć iść. W międzyczasie mówiłem z dziewczyną, która pomagała Lucasowi, kiedy szukał angielskiego słowa, mówiłem do niej, patrząc zadzierając głowę, wchodząc oczami na wieże, że to było moje marzenie, dostać się tutaj, bo studiuję architekturę, i widziałem ją tylko na slajdach. Z kolei dziewczyna przyznała się, że studiuje na akademii sztuk pięknych. W Paryżu. Tylko podziwiać.
Zwróciłem uwagę przypominając sobie później jej słowa, że Notre-Dame, to dla niej nie była „cathedral”, albo „temple”, tylko „monument13„. Boję się, że kiedy pójdę do jej wnętrza, zobaczę, że nie jest już kościołem. Ale o ile ja potrafię, będę świadczył znaczył będąc tam, że to jest świątynia i katedra, dom Boga, który jest.
Powiedzieliśmy bonne nuit14 i stokrotnie podziękowali za wszystko naszym Francuzom, i poszliśmy szukać zapisanych przez Lucasa dróg. Rue de Jean-Jaques Rousseau było naszym celem. Lucas zapisał do tego swój numer i powiedział, że za dwa dni powinien mieć mieszkanie w mieście, bo kończy się remont, i że w razie potrzeby możemy nocować u niego. Nie do przewidzenia była cała ogromna dana nam w tych dniach dobroć ludzka. Każdy, kogo pytałem moim marnym francuskim, starał się pomóc w czym było trzeba, szukaliśmy schroniska przez jakieś dwie godziny, aleśmy doszli. Według mojej wiedzy nie jest prawdą, że Paryżanie nie chcą mówić po angielsku. Częściej po prostu nie umieją, zwykle mówią na pytanie o ten język un peu, co znaczy trochę. Ja zaczynając zaś rozmowę po francusku, przyznaję, że „parlam” un petit peu, troszeczkę.
Około trzeciej w nocy weszliśmy do schroniska, zapłacili sporo, ale to w końcu Paryż, i znaleźli miejsca na podłodze w zajętym już przez osiem łóżek i osób pokoju. Na szczęście dobre śniadanie było policzone w cenę.
Wychodziliśmy około 9:00 z tego schroniska, pani z okienka powiedziała, że możemy zostawić bagaże nasze na zapleczu, i wrócić po nie kiedy nam pasuje. Dlatego lekko nam było, kiedy szliśmy szukać Pallotynów polskich za rzeką. Malutki plan miasta, który miałem dołączony do mapy Francji, obejmował tylko dwie może trzy dzielnice z dwudziestu części paryskiego ślimaka. Dzielnice mają numery od środka ku brzegom, i tylko niektóre poza liczbą mają jakąś nazwę przyjętą, na przykład osiemnastka to jest Montmartre, a jedynka to oczywiście serce, Île de la Cité15. Z nazwy znam jeszcze centrum biznesu La Defense, ale jest ono jeszcze poza głównymi dwudziestoma dzielnicami. To miasto jest naprawdę ogromne, na szczęście sprawdziłem już, że ma swój koniec. Kupiłem więc plan miasta większy, i poszliśmy przez Rue Rivoli (Rue to ulica, a Avenue to aleja) do Concorda, to znaczy placu na którym stoi obelisk przywieziony z Egiptu przez Napoleona16. Dalej przez most ze złotymi posągami, koło Placu Inwalidów na Rue Surcouf, gdzie jest dom polskich księży Pallotynów. Nocleg tańszy i wszelkie wygody. Po kilku nocach w namiocie, jeszcze na poprzednich trasach, uważam wodę do mycia i łóżko za wspaniałe warunki i więcej nie trzeba. Niedaleko Place de la Concorde w polskim kościele byliśmy na mszy niedzielnej, piękny okrągły barokowy kościół.
Piszę te słowa, a Łukasz śpi. Prawie każdą wolną chwilę przeznacza na sen. Ja śpię mało, dużo żyję. Poza tym sprawy mają się tak, że jestem „mózgiem”, i muszę zastanowić się jak wydostać się z tego ogromnego miasta, najlepiej bardziej południowo, autostradą A4 na Reims i Metz, aby nie jechać tą samą drogą, bo to by było marnotrawstwo. Nikt tutaj nie jest mi w stanie powiedzieć, jak dojechać, ale chociaż z grubsza wiem dokąd. Paryż nie ma takiej zbiorczej trasy jak Berliner Ring, trzeba dokładnie na swój wylot trafić. Dlatego wolę nasz mały zacofany kraj, bo większość miast mogę przejść młodymi nogami wzdłuż i wszerz. Ale to tylko sprawy wylotowe, bo Paryż jest piękny i żałuję, że tu nie żyję.
W niedzielę po mszy postanowiliśmy się jeden raz wyspać. To znaczy: ja jeden raz, bo nie lubię spać i prawie w każdym towarzystwie ostatni się kładę i pierwszy wstaję.
Idąc z Łukaszem na drugi nocleg do domu owych Pallotynów zobaczyłem w którejś ulicy białe i niebieskie ogromne rury. Miałem nadzieję się na taki widok natknąć, bo to była galeria sztuki współczesnej, wariactwo autorstwa Richarda Rogersa i Renzo Piano, Centre Georges Pompidou. Zalicza się ją do architektury „high-tech”, wyróżnia ją to, że wszystkie instalacje są zamontowane na zewnątrz prostopadłościennej przestrzeni, to co ukrywane zawsze i maskowane, tu ma zdobić. I tak kolorami są rozróżnione i podkreślone instalacje różnych systemów, woda, wentylacja, ciepło i tak dalej. To wszystko na ścianach i po dachu, a wnętrze dzięki temu jest wolne i może podlegać dowolnym podziałom i połączeniom. Rzecz szokująca i śmiała, nie mogłem jej pominąć. O sukcesie realizacji świadczy fakt, że przestrzeń publiczna żyje wokół tego dzieła. Na placu nachylonym w kierunku galerii siedzieli ludzie i patrzeli na mima, który w szarym garniturze i z walizkami coś odstawiał. Na drugim przyległym placu trwały jakieś pokazy tańca. Życie miasta. O problemach Paryża za to mówi obecność śpiących bezdomnych na tyłach budowli, przy najbardziej z nią kojarzonych kolorowych rurach.
Ten najpiękniejszy paryski wieczór opowiadam poza kolejnością, od razu rano, najpierw, żeby nie zapomnieć żadnego szczegółu, ani kropli. Po tym jak napatrzyłem się na moją piękną katedrę, zeszliśmy schodkami na bulwar nabrzeże, nad Sekwanę, gdzie zaczynały się już przedwieczorne pikniki. Mieliśmy butelkę czerwonego chyba półwytrawnego wina, bo było ciężkie, ale dobre, wytrawnych nie lubię. Z Bordeaux pochodziło. Usiedliśmy na niewielkim murku (co do mnie, to właściwie wygodniej mi się siedziało na bruku po prostu, opierając plecy o zaporę tą). Pożyczyłem od najbliższej nas grupy ludzi korkociąg, wyuczonym francuskim zdaniem, kilka razy na tych ulicach mówiłem do Łukasza, że to jest niesamowite, mówię do tych ludzi takie dziwne słowa, których często nie jestem pewien, a oni reagują tak, jak to potrzebne. Mając wino, ja z gwinta, Łukasz uparł się pić z plastikowej lampki, którą dostaliśmy na Eiffel’u17, zaczęliśmy śpiewać „Bal kreślarzy”, piosenkę Stanisława Staszewskiego.
Po Sekwanie pod mostami płynęły łodzie pełne ludzi. Machali do nas i my do nich, świat do świata, płynący do stojącego.
Po ostatnich taktach, ostatnich łykach tego wina wczorajszego, zacząłem słyszeć muzykę. I wcale nie było tak, że tylko ja ją słyszałem, wszyscy pili i wszyscy słyszeli. Przeszliśmy wzdłuż naszego murku kilkanaście metrów, gdzie gość z gitarą, mikrofonem, i małym piecem do obu zaczynał grać i śpiewać francuską piosenkę. Bluesowo było, więc próbowałem dograć na harmonijce. Starszy facet, który przyszedł chwilę po nas wyciągnął trąbkę i niesamowicie dołożył ognia do tego pieca bluesowego. Młody szczupły Mulat zasuwał na flecie nawet, nawet moja harmonijka do niektórych piosenek pasowała. Zaczynał się wieczór, robiło się złoto-czarno, niebo latarnia. Niebo, latarnia, woda i most. Ludzie rozsiedli się ze wszystkich stron słuchać tego koncertu, najwięcej na schodach, na murku, na bruku jak ja. Klaskali w dłonie i śpiewali znane refreny. Po kilku piosenkach francuskich (nie ma więc chyba wielu piosenek, z których Francuzi są dumni), przyszły standardy bluesowe i rockowe: „Hotel California”, „Stand up for your rights”, czy przepięknie, magicznie zagrane na gitarze i zaśpiewane przez innego gościa „Love me two times”. Tak jakby toJim Morrison żył. Bo trzeba powiedzieć, że wczoraj wieczorem zaczął ten facet, który przyniósł sprzęt, ale zagrać mógł każdy i grało wielu, a ja nie pamiętam konkretnie, kto czym zachwycił, ale blues uliczny był niesamowity i nigdy nie byłem na lepszym koncercie, aż od Comy na Woodstocku’07 w Kostrzynie licząc.
Dostałem odwagi i zacząłem bardzo chcieć zagrać ludziom z tego miasta, w którym moje serce całe śpiewa. Zapytałem tego, który akurat był przy gitarze, czy zagra mi coś w tonacji G do harmonijki. Zgodził się na „Knockin’ on heavens door”. Zaczął grać, a ja zacząłem czuć, dłonie ułożone według harmonijki blisko mikrofonu, i dokładałem jak czułem od siebie, od mojej harmonijki przydrożnej. Śpiewałem jeszcze, znałem słowa, ale nisko i niegłośno, żeby nie zepsuć, pomógł mi jeden gość, wysokim głosem robił refren jak trzeba. Co do mnie, to zapamiętale, z serca a nie z nut, bo gardło i serce silniej mówi do mnie niż maestra metrum i nuta. Z całym wielkim szacunkiem dla wszystkich, którzy oprócz zalet kryształowej, dopracowanej wirtuozerii dokładają do muzyki jeszcze i serce. Gardła nie muszą, gardło to jest instrument uliczny i ja wiem, że naprawdę śpiewa się przeponą. Ale „wszystko jest poezja tam gdzie jest poeta.18„
Klaskali nam po tej grze, kolega po francusku powiedział, że jestem Michel z Polski i grałem na harmonijce. Wróciłem na obrzeża do Łukasza i śmiałem się głośno z radości. Muzyka trwała.
Zaczęliśmy rozmawiać, tak jak zwykle najpierw po francusku, a im dalej w las, tym bardziej po angielsku. Obok nas siedziała Aurelia, a obok niej Mario, który był Włochem i radośnie do nas wołał „Polonia!” Z tyłu na murku siedziało z gitarami dwóch czarnoskórych bluesmanów i z cicha grali. Byli naprawdę świetni i ktoś ich w końcu zawołał bez pardonu: Do mikrofonu. Rozmawiałem z jednym z nich pytając, czy w Paryżu tutaj jest taka muzyka codziennie. Bo przecież był zwykły lipcowy poniedziałek. Mówił, że nie co dzień, że dzisiaj mamy „good time”, ale czasami przychodzi policja i zabrania grać i śpiewać. Straszna to musi być policja, policja muzyki, policja sztuki. Przypomina się „policja myśli” u Orwella19.
Mówiłem z Łukaszem o tym, że chcę im zaśpiewać ważną polską pieśń. Coś od nas dla tych serc. Chociaż nie zrozumieją słów, ale może pojmą uczucia. Zapytani Francuzi, i Mario – Włoch, czy warto zaśpiewać tutaj coś w zupełnie obcym języku, nie mieli wątpliwości. W pierwszej wolnej chwili, po skończonym „secie” kogoś innego, facet przy mikrofonie zawołał do nas „People from Poland!”. I mam to, co chciałem mieć. Jesteśmy z Polski i chcemy wam coś powiedzieć, niezupełnie słowami. Próbowałem słuchających, schody okupujących, wprowadzić, bo klimat innych piosenek był radosny, a my mieliśmy wykonać poważną pieśń.
Tak im mówiłem:
„Bonsoir. Nous sommes Polonaise. Je m’appele Michel, c’est Lukas. We want to sing you a song about our, polish, way to freedom. I know you can’t understand the words, but try just to feel it.20„
I my graliśmy zapalczywie Kaczmarskiego wiersz – „Mury”, a oni klaskali w rytm mocno, marszowo. Serdecznie nas przyjęli i spodobał im się ten tak inny od poprzednich kawałek muzyki. Wnioskuję z uśmiechów, z oklasków, z tego co mi powiedzieli po wszystkim inni poeci wspanialsi.
Unosiłem wysoko ręce w drodze powrotnej na nocleg, szczęśliwy, że jest mi dane to wszystko. Jedno tylko może być większe marzenie. Ale o nim nawet nie mówię głośno i nie jestem w stanie sobie takiego dobra wyobrazić, chociaż widziałem je przecież nie tak dawno temu, w młodych rękach.
W kawiarniach przy wielu ważnych zabytkach i obiektach Paryża normalne jest, że przy stolikach ludzie nie siadają naprzeciw siebie, ale obok siebie – wszyscy zwróceni w jedną stronę, na widok, który warto oglądać długo przy kawie, jedzeniu albo winie.
Nasz nocleg przy Rue Surcoufsąsiadował prawie z Polami Marsowymi i Eifell’em21. Dlatego kiedyśmy się już wyspali do południa za wszystkie czasy (za wszystkie trasy), to poszliśmy tam i weszli na sam szczyt. Piękne to dzieło stalowe zanim stało się symbolem miasta, było oprotestowane i dyskutowane. Ludzie, mieszkańcy miasta, mają prawo wszelkie bać się pomysłów szalonych architektów i budowniczych, gorzej kiedy inżynier nie ma odwagi zaskoczyć ludzi i wciągnąć ich w swoją grę, wyprzedzić myślą. Tacy powinniśmy być, myślałem o tym, kiedy na moim roku słyszałem opinie na temat gdyńskiego „Sea Towers”, albo innych odważnych realizacji, że polskie społeczeństwo tego nie przyjmie. A sprawdźmy to, jak sprawdził pan Gustave Eiffel.
c.d.n.
9 Z francuskiego: „Czy mówicie trochę po angielsku?”
10 Powiedzenie „ludowe” gdzieś zasłyszane. Inna wersja: „Jak nie wolno, to szybko!”.
11 Gitara czerwona akustyczna
12 Oryginał z: „Die Gesänge”, Johann Gottfried Seume; polskie przekłady m.in. C.K.Norwid i M.Konopnicka;
13 Z angielskiego kolejno: katedra, świątynia, monument
14 Z francuskiego: dobranoc
15 Gwoli ścisłości „Île de la Cité” znaczy dosłownie: „wyspa miasta”, może coś jak nasze „Ostrowy Tumskie”, skoro jest na niej katedra. Paryż jako „Serce Francji” i ta wyspa jako „serce miasta” to moje określenia, może gdzieś zasłyszane.
16 Place de la Concorde – po polsku „Plac zgody”; Nie wiedziałem tego pisząc, że z obeliskiem było inaczej, został przywieziony około dziesięć lat po śmierci Napoleona;
17 Na Wieży Eiffel’a
18 Edward Stachura, „Wszystko jest poezja”
19 Patrz: George Orwell, „Rok 1984”
20 Z francuskiego: „Dobry wieczór. Jesteśmy Polakami. Nazywam się Michał, to jest Łukasz.” i dalej z angielskiego: „Chcemy zaśpiewać Wam pieśń o naszej, polskiej, drodze do wolności. Wiem, że nie będziecie rozumieć słów, ale spróbujcie po prostu to poczuć.”
21 Z Wieżą Eiffel’a