*Asi i Rafałowi – nie może być inaczej.
Miasto Paryż jest ogromne. Pocieszyło mnie, że ze szczytu wieży jednak widać było, że ma koniec, że są pola i lasy gdzieś tam. Zobaczyłem jeszcze z góry Sekwanę naszą, i morze całe białych domów i szarych dachów z blachy, nasze polskie miasta z góry mają czerwony kolor. Paryż to jest szaro-biały krem z niebieską rzeką. Notre-Dame malutka była przy wieżowcach La Defense, a przecież kiedy ją wznoszono, nie miała sobie równych i królowała. O, króluje dalej, w sercu moim, cała ta podróż była dla niej, choć Łukasz tak by nie powiedział. Jeśli o mnie chodzi, wieża Eiffel’a – przy okazji. Georges Pompidou Cenre– przy okazji. „Jam session22„ na Île de la Cité – przy okazji.
Zobaczyliśmy jeszcze z góry jutrzejszy nasz cel – mający sławę dzielnicy artystów Montmartre, rozciągnięty wokół kopuł kościoła Sacre Coeur, czyli Najświętszego Serca Pana Jezusa.
Rozczarowała mnie bardzo ta – 18 – dzielnica. Mnóstwo turystów w ciasnych uliczkach, a artyści jeśli byli, to się po piwnicach chowali. To znaczy byli nam podobni grajkowie uliczni. My poszliśmy grać z dala od tłumu, miałem ochotę po prostu na śpiew na tych ulicach, więc bez skrępowania po polsku i niegłośno. A Montmartre ma tą zaletę jednak, że jest na wzgórzu i z każdej strony wchodzi się schodami, a w przesiekach między budynkami widać niżej położoną resztę miasta, drobne ziarna białych domów. Wiem na pewno, że nie jestem w stanie opowiedzieć wszystkiego, łapię co się da, z tego co pamiętam, tego co widziałem, a widziałem mało, wyznaję. Dwadzieścia dużych dzielnic, a nogi zaniosły nas do czterech. A po prawdzie to nic innego, jak ceny paryskie wygoniły nas do domu.
Ostatniego wieczoru sam z Damą Kier poszedłem na tamto miejsce bluesowe, Łukasz zaniemógł coś, wolał pospać. Przywitałem się z poznanymi wcześniej muzykami, ale nie grałem już nic głośno, chciałem słuchać. O północy chłopcy się zbierali, wtedy pograłem sobie a rzece cicho. Podszedł po jakimś czasie ktoś i pytał, czy zagram coś „Mettalicci”. Zaśpiewaliśmy „Nothing else matters”, ten Marokańczyk i ja, a potem on pokazał mi, że zwrotkę grało się inaczej. Ja wiem, ja się w końcu wezmę i nauczę. Jeszcze dwóch młodych Francuzów zasiliło szeregi, i śpiewaliśmy trochę „Nirvany” i trochę Marleya i jeszcze „House of the rising sun”. To jest cudowne w muzyce, i jestem pięknie wdzięczny za to mojej gitarze, że taki jak ja, bardziej do środka niż na zewnątrz, może poznawać ludzi dzięki melodiom, które zna cały świat. Albo cała Polska, u nas każdy muzyk słyszał Ryśka23.
Rano spakowaliśmy się i wyjechali chyba w dobrą stronę, to znaczy w pobliże autostrady A4 na wschód. Dworzec nazywa się Marne la Vallée, i służy innym ludziom do odwiedzania paryskiego Disneylandu… Co do nas, to zaczynało padać i szliśmy 6 kilometrów do autostrady, a potem po awaryjnym do rozjazdu na Reims. Chcieliśmy spróbować pojechać bardziej południowo, nie przez Belgię – ale jak wiemy droga nie pozwala się przewidzieć. Jeden za drugim, Łukasz miał agrafkami do plecaka-kostki „POLOGNE” na tekturce. Jeszcze nie zeszliśmy ze ślimaka na dolną autostradę, kiedy minął nas wóz na polskich blachach. Machaliśmy i wołali, i zatrzymał się biały fiat, albo coś równie małego, na dole pod wiaduktem, z któregośmy schodzili. Zbiegliśmy „na szagę”24 na dół wesoło wołając „Dzień dobry!”. Ślązacy Polacy zgodzili się wieźć nas do Aachen, bo tam mieli bazę. Przez Belgię, ale zawsze. Nakarmili nas bagietką z masłem, to było wiele dla mnie, bo głodny byłem jak pies.
Tam pod Aachen źle było. Zostaliśmy na autostradzie na awaryjnym, padało i blisko był wieczór, a pół godziny staliśmy łapiąc na polską tekturkę, i nic, i nic, i Polizei25. Przyjechali i opieprzyli nas po angielsku, że nie wolno tu w ogóle być. Powiedzieli, że za trzy kilometry jest stacja paliw, i tam możemy spróbować, ale mamy do tego miejsca iść za barierką. Znaczy się w chaszczach deszczowych. Cóż było robić, ponieważ stali tam za nami, nie pojechali, to poznaliśmy nowe znaczenie zwrotu „krzaken gegangen”. Do bólu, to jest do przemoczenia. Za pół kilometra, za zakrętem wyskoczyliśmy na awaryjny i poszliśmy szybciej do tej stacji. Tam na wylocie o zmierzchu złapaliśmy „TIR-a”, jedynego o dziwo w całej podróży. Kierowca miał na imię Ibrachim, był Bośniakiem, nie bardzo nas chwilowo obchodziło, gdzie jedzie, tylko to, żeby dać nogę jak najbliżej granicy tego uporządkowanego kraju. Poza tym noc tam pod Aachen nam się nie uśmiechała. Ibrachim jechał do Austrii, więc południowo, ale szybko wyczytałem z mapy, że zostając w Norymberdze zbliżymy się do granicy czeskiej i południa Polski, i do tego spędzimy większą część nocy bezpiecznie jadąc z sympatycznym Bośniakiem. Dobrze mówił po angielsku, a jego język ojczysty był podobny do naszego miejscami. Kierował dobrze, jechał bezpiecznie, więc pozwoliłem sobie na sen, a Łukasz rozmawiał. Jak się obudziłem, to pogadaliśmy o różnicach między naszymi religiami, bo Ibrachim jest muzłumaninem. Złego słowa nie powiem, bo spotkałem tylko jednego i bardzo nam pomógł.
Wyskoczyliśmy na stacji pod Norymbergą, ale źle, bo na autostradzie na południe wciąż. Nie rozumiał tego Łukasz i gotów był machać napisem „Dresden” ludziom, którzy jechali zupełnie nie tam. Po ciemaku ze trzy godziny bez pomysłu, chodziłem raz po raz i pytałem kierowców po niemiecku z trudem o podwózkę tylko do skrzyżowania, bo potrzebowaliśmy zmienić autostradę na dziewiątkę na Dresden. W końcu, jasno już było, dwoje miłych młodych Niemców zgodziło się nas tam przestawić.
Ustawiliśmy się z tabliczką „Dresden” przy wylocie ze stacji, trochę dalej niż jeden starszy od nas Słowak, który jechał na Berlin. Podpowiadał, że w Bawarii lepiej nie pokazywać, że jesteśmy Polakami. Coraz mniej nam się tam podobało. A jeszcze zaraz podjechał do nas stojących przy wyjeździe ze stacji tajniak-policjant, zapytał, czy mówimy po angielsku, żeby wiedzieć, w jakim języku na nas wrzeszczeć, a potem zaczął wrzeszczeć. Miło nam nie było, no ale miał może rację, a władzę na pewno. Szczęśliwie nie spisywał nas, tylko przeganiał. Więc grzecznie szukaliśmy podwózki byle za granicę wśród stojących na stacji. To znaczy ja szukałem czynnie, Łukasz siedział na wlocie z tekturkami. Młoda Czeszka powiedziała ładnym angielskim, że nie jedzie do Pragi, tylko zostaje w Niemczech. A Czech w furgonetce ni w ząb w żadnym znanym mi języku, ale chyba też nie jechał do Czech. Mówiłem z Niemcami po niemiecku, z innymi po angielsku, ale nikt do Dresden. Dopiero po kilku godzinach, ale pięknie, podjechał Ford z gdańską rejestracją, i zgodzili się nas wziąć z sobą pod Szczecin. Jak dobrze.
Jechali z wakacji z Chorwacji, mało rozmowni byli, ale i my padnięci po dwudziestu i więcej godzinach w trasie, spaliśmy na zmianę. Północnie do Berlina, przez wiadukt, na który tydzień temu wbiegaliśmy. Więc zatoczyliśmy koło autostradowe. Bardzo lubię zataczać takie szerokie koła i zygzaki południowe, nawet jeśli przez nacjonalistyczną Bawarię. Nie raz było niebezpiecznie i żyję, a bez tych dróg chyba mniej bym żył.
Po szesnastej siódmego dnia przekroczyliśmy naszą granicę, na stacji benzynowej usłyszałem normalne „Dzień dobry”, i słowa pisane wokół były po polsku. Chcieliśmy jechać albo na Kołobrzeg górą, albo do Człuchowa przez Gorzów albo przez Wałcz, więc łapaliśmy wszystko, stojąc przed rozjazdem kilku dróg. Facet pracujący przy budowach wiózł nas do Gorzowa. Wesołe swoje życie studenckie wspominał do nas.
Wyskoczyliśmy w Gorzowie na Zawarciu, nie najbezpieczniejszej dzielnicy, więc wychodziliśmy raczej szybko niż wolno. Przez Most Staromiejski autobusem i potem drugim na „Silwanę26” czy Ustronie, nie wiem, koło fontanny na Górczynie i wylot na Wałcz – ulica Walczaka.
Postaliśmy tam nieźle, dwie godziny, wieczornie zrezygnowani i głodni i tylko patrzeć deszczu. Ale z Niemiec do żony jechał młody wesoły doktor z „ETI27” z naszej uczelni, i do samych Chojnic z nim jechaliśmy, wesoło rozmawiając. Kupował na stacji benzynowej prezent dla niej taki gliniany dzbanek, chociaż mówiliśmy mu z naszej wiedzy o płci pięknej, że każda rzecz, którą jej dasz, może być rzucona przeciwko tobie.
Rozdzieliliśmy w naszych Chojnicach łupy – dwie butelki czerwonego wina, które zdołaliśmy dowieźć. I wkrótce zapach domu i siły tylko na to, żeby się położyć.
22 Zbiorowe, improwizowane muzykowanie. Tutaj trochę w przenośni używam tego wyrażenia, improwizacji chyba wcale nie było, ale wspólne granie „przygodnych” muzyków owszem.
23 Oczywiście Ryśka Riedel’a
24 Potocznie: „na skos”, a tutaj: na skróty. Inne formy: „na szago” (Lubawa), „na siagę” (Świętokrzyskie), „na sagę” (Małopolska)
25 Z niemieckiego: Policja, oczywiście miejscowa.
26 Zakład jedwabniczy w Gorzowie, ale dla nas tak naprawdę tylko napis na autobusach czy tramwajach.
27 Wydział Elektroniki, Telekomunikacji i Informatyki Politechniki Gdańskiej, szeroko wówczas słynący z nieprzestrzegania parytetów płci (żart autora – 2019)