*Światłu świata.

Byłem przed chwilą na koncercie żab. Pierwsza w nocy. Bo też noc ma smak, dzień jest czymś zwyczajnym, a noc jest niezwykła. Tylko dlatego, że pierwszy człowiek zdecydował, że można z niej zrezygnować, zapadając w ożywczy sen. Noc jest inna, nieznana, tajemnicza, pociągająca. Wyszedłem bezdźwięcznie, nie chcąc niepokoić śpiącej matki, wyszedłem w noc. Dawno już chciałem to zrobić.

Wieś cała spała. Kto żyw, pochrapywał. Kilka słabych świateł w oknach, gwiazdy. I latarnie. Latarnie są piękne. Ktoś owinął świat takim świecącym łańcuchem i włącza go na noc. Aby ktoś, kto się nagle obudzi, nie bał się aż tak nocy, ciemności. Aby ktoś, kogo ciemności zastaną jeszcze na szlaku, zobaczył światło i podążał tam. Tak, każde światło jest enklawą w nocy. Przystanią, uspokojeniem. Śladem dnia.

Światła robią nocy coś jeszcze. Zdobią ją. Przystrajają, jak kobietę. Jak kobietę Wschodu, bogato, obficie w złoto, diamenty, cieniutkie nicie iskrzące się przy najmniejszym ruchu. Tak światło zdobi czarną noc, czyni ją piękną i zachwycającą. Noc jest kobietą Wschodu. Ukrywa twarz za delikatnym, zwiewnym woalem. Gładką ciemną skórę przecinają owe błyszczące sznury. Skąpana jest cała w kuszącym zapachu, pobudzającym i kojącym. Dotyka lekko i smakuje cudownie. A jej oczu nikt nigdy nie widział.

Szedłem powoli, wyczuwając drogę, którą doskonale znam. Starałem się nie oddychać, nie wydawać szmeru. Nie przeszkadzać temu, na co chciałem popatrzeć i nie budzić tego, co odpoczywało. Kilka psów szczekało dosyć blisko. Szedłem jednak spokojnie. Wielki wóz rozpoznałem i prowadził mnie. Był na niebie jak zawsze. Tego diademu kobieta – noc nie zdejmuje ze skroni.

Za kościołem był dawniej cmentarz. Teraz rośnie na nich trawa, ani krzyż nie został. I w źdźbłach tej trawy odbił się księżyc. To miejsce, położone nieco wyżej niż droga, błyszczało. Lekka biała poświata dodała czaru tym grobom, które wizytują już tylko ćmy i świetliki. Bo też świetliki – gwiazdy spadające we wszystkie strony, były obecne. Maleńkie iskry tego światła, którego noc w żadnej swojej godzinie jednak nie może ogarnąć.

Doszedłem w końcu do stawu. Koncert trwał już w najlepsze. Trzy kroki po mokrej trawie i zająłem miejsce, usiadłem na płowej kurtce. Staw. Ten tylko odbijał światło, księżycowe i każde, jakie weń wpadło. Oko. Zwierciadło. Był właśnie okiem tego pola, ocieniały go czarne w mroku rzęsy trzcin. Był zwierciadłem, które chwytało blask i przekazywało go dalej. Nad tym lustrem rozsiedliśmy się, żaby i ja. Koncert trwał już w najlepsze. Grubymi głosami skrzeczały unisono. Wielkim chórem. Te bliższe głośniej, te dalsze ciszej. To było jedyne zróżnicowanie. Skrzeczały zapamiętale, odważnie. W tej nocy, w tej ciszy, zupełnie nieskrępowane urokiem krzyczały, co im kością stało w gardłach. Trzeba więc było ich słuchać. Dla tych noc była zwyczajna, bo kwitowały ją, jak wszystko, chrapliwym, niesympatycznym dyszkantem. Trzeba było ich posłuchać, to był ich koncert, a z orkiestrą niepodobna wykłócać się o nuty.

Nie siedziałem jednak długo. Tyle, ile potrzeba było, by zauważyć wszystko, co odbijało się w lustrze i docenić wysiłki rzeszy płazów. Ruszyłem z powrotem. Zachwyciła mnie jeszcze bukowa gałąź przed kloszem latarni. Wiosenne liście lśniły jesiennym złotem, jakby sypały się złote monety. Przesiewane w drobnych palcach przez kobietę – noc.

Wszedłem bezszelestnie. Szczęściem matka spała. Ja zasnę, za chwilę, ale czego ja się dowiedziałem! Jak oczarowała mnie Kobieta Wschodu, której ciemna delikatna skóra jest tylko tłem, najlepiej eksponującym niteczki iskier.

Światłość w ciemności świeci
I ciemność jej nie ogarnęła1

 

 


1 Ewangelia według świętego Jana 1, 5;

Polecam też pieśń p.Antoniny Krzysztoń – „Mój przyjacielu”, którą mam w głowie, kiedy wracam do tych słów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Name *