Mam wrażenie, że rzuciłem pisanie. Tak mi się wydaje, to znaczy nie podjąłem takiej decyzji, po prostu nie pisałem ostatnio wielu wartych przecież napisania rzeczy. Żyłem, patrzyłem, nie mówiłem po prostu. Praktyką dopiero moich kilku ostatnich dni jest czytanie, słuchanie, uczenie się zamiast mówienia, wcześniej po prostu nie pisałem. Teraz mam coś ważnego do powiedzenia, o czym nie chcę milczeć, choć skłaniam się do pisania nawet o tym mało chętnie. Spodobało mi się to milczenie wobec tylu rzeczy przekraczających moje rozumienie, dobrych niektórych, a niektórych smutnych.
Nie napisałem więc podróży do Torunia prawym brzegiem Wisły, została w świstkach i skrótach porzucona, choć była tak dobra. Zamiast pisania grałem wtedy pochmurnym popołudniem i mżawką różne piosenki, patrząc na Wisełkę, do której mnie stale ciągnie. Jak i w drugą stronę. Wspominam tu te dni, bo jednak żałuję, że ich nie napisałem, a zawsze kiedy pisałem drogi, kusiła mnie ta właśnie możliwość przemilczenia.
To o czym muszę wspomnieć, to jedyna naprawdę poruszająca mnie rzecz na Spotkaniach Zamkowych w Olsztynie, to jest fragment1 wiersza Jana Lechonia „Matka Boska Częstochowska” w wykonaniu, mało! w interpretacji Agaty Grześkiewicz. Niezdolny jestem do komentarza, żyjemy w czasach, w których do prawie każdego materiału może dotrzeć, kto chce. Słuchajcie.
Obwodnicy-dżdżownicy Grudziądza też nie napisałem, i nie narzekałem stokrotnie na deszcz który nie dawał chwili wyschnięcia.
Jeszcze jednym zaniedbaniem zarzuceniem mojego dotychczasowego sposobu życia co najmniej latem, pisania najmniejszej rzeczy, łapania na kartki poezji, która i tak jest i nie ucierpi na tym ona, tylko najwyżej ci którzy aż tak jej sami napotkać nie mogą, że ciekawi są, co mi wyświadczyła. Ukazała. Więc jeszcze jednym zaniedbaniem tych sióstr i braci było przemilczenie całej drogi i drugiego pobytu w Toruniu, plany były wielkie. Pragnę podziękować bardzo dobrym ludziom z Reymonta, u których się zatrzymałem, plany były wielkie. Nie powstała bardzo trudna opowieść o mnie i mieście tym, o mojej z nim więzi, która działa, bo zanim wyruszę dalej, jak po błogosławieństwo przyjeżdżam do Torunia, i zdaje się, że gdybym tam mieszkał, tobym nie chciał nigdzie wyjeżdżać.
Skrótami więc teraz, okruchami, to czego jednak dokładnie nie opowiedziałem, a zmierzam tak długo do opowieści jednak przecież. Opowieści o zupełnie wyjątkowej więzi i sile i spokoju, bo to jest powód, że ja się nie boję. Wnioski będą same rosły w głowach, zacznę od początku. Nie pierwszy, nie ostatni raz.
Umówiliśmy się z bratem moim na trzeci już wypad do Kołobrzegu, ale nie miałem specjalnie na żadne drogi i zabawy ochoty. Jasne było dla mnie, dlaczego tak się czuję i dlaczego najchętniej nigdzie bym się nie ruszał i nie wychodził na świat. Dlatego to pojechałem okrężnie rano, do miasta gdzie spodziewałem się znaleźć spowiedź. Wiózł mnie tam niewidziany ze cztery lata dziennikarz „Czasu Chojnic”, którego w liceum regularnie łapałem na polu, na którym się wychowałem, średnio o 8:23. Kopę lat, powiedział, ale i tak nie wierzył, że przede mną to już czwarty rok studiów. Wypuścił mnie na początku miasta, tam gdzie ojcowie Duchacze nie mają stałego konfesjonału. To znaczy to, że nie mają, okazało się po chwili. Na msze poranne we wszystkich kościołach było już za późno, był piątek niepierwszy. Jak ja mam Ciebie znaleźć?, ale szedłem z dobrą miną za dalszym planem.
Droga do Kołobrzegu na kanoniczną już tabliczkę „MORZE” była szybka i raczej prosta, około 13:00 już zmierzałem do portu. Mój brat i jego znajoma mieli z tym samym znakiem wyruszyć z Gdańska później na wieczór. Miałem z sobą „damę kier2” i próbowałem czas jakiś zarobić na pełnej ludzi promenadzie. Nietrudno się domyśleć, że do śmiechu mi nie było. Zupełnie nie. Grałem tylko, zastanawiając się po co mi to, bo to już nie byłem ja. Od jakiegoś czasu byłem jakiś inny, niż byłem, grając w wielu miastach z radością dla ludzi, i inny niż jestem teraz. Miałem ochotę na wyjście z tłumu i za chwilę zszedłem z tej promenady na bok, ustawiłem się pod pomnikiem Zaślubin Polski z Morzem i grałem to co mnie znało, patrząc przynajmniej na morze ponad ludźmi. Pokrowiec miałem wyłożony, w razie gdyby ktoś bardzo chciał wspomóc ciekawostkę, jaką czasem jestem na arenie. Wszystko to dygresje.
Zacząłem słyszeć narastający śpiew przez megafon i dostrzegać kwieciste wieńce na szyjach ludzkich, więc niech mi będzie wybaczone moje pierwsze skojarzenie, że krisznowcy idą. W dwu poprzednich latach sporo nam z bratem przeszkadzali w robocie, stąd. Ale głos w megafonie zbliżał się, pozwalając słyszeć słowo: „Alleluja!3”. Proszę bardzo.
Ekipa mająca pewne tylko cechy pielgrzymki (śpiew, gitary, plecaki, sztandary) zatrzymała się chyba na plaży vis-à-vis4 pomnika, bo słyszałem już każde słowo. Wezwanie było, aby przyjść i wielbić Chrystusa Pana, a jednak siedziałem na miejscu. Nie tłumaczyłem się nawet manelami, po prostu: gdzie ja tam. Mając głęboko w sobie smutek, uciekasz od wyrazów radości. Ma ten mechanizm, to odczucie, coś z rzeczy ostatecznych, dlatego lepiej abyśmy umierali szczęśliwi.
Proza jednak. Czarne – białe – i szare postacie zaczęły znowu iść i iść prosto na mnie. To znaczy na pomnik, Kto mógł to wiedzieć, że ja tam jestem? Ja wiem Kto. Zaczęli na placu przy pomniku grać, widziałem ich ręce, więc nie ruszając się ze swoich stopni solowałem w E-dur, patrząc co będzie. Dosiadł się do mnie chłopak chyba niewiele starszy, ze śmiechem, że robią mi konkurencję. A ja do niego, że mi i tak nie idzie. Poznaliśmy się z tym kolegą jak dwaj podróżnicy. Chwilę wcześniej zapytałem jakimś półgłosem: – Ty, a ci księża spowiadają?
Korowód czarnych i białych i szarych postaci zniknął ze śpiewem za pomnikiem Zaślubin Polski z Morzem, a jeden uniósł głowę i powiedział:
– Zawsze mnie znajdziesz, co?
Potem pozostało dać znać dwojgu jadącym, gdzie mają się zameldować, kogo prosić o pomoc, a co do mnie, to będę w katedrze. Magnificat5.
1 Obszerny fragment, ale jednak nie całość: w 1942 roku Jan Lechoń zapisał pod koniec wiersza także słowa:
„Jeszcze zagra, zagra hejnał na Mariackiej wieży,
Będą słyszeć Lwów i Wilno krok naszych żołnierzy.”;
Nie chcę oceniać powodów, z jakich trudno dzisiaj znaleźć pełny zapis tego wiersza i nie wiem, czy p.Agata zaśpiewała tekst niepełny świadomie, czy jedynie do takiej wersji dotarła, natomiast osobiście uważam, że skoro ja znam pełny tekst, wypada mi zrobić niniejsze uzupełnienie i działać na rzecz przekazywania utworu w całości, tak jak go zapisał Autor.
To, że po II wojnie światowej nastąpiły zmiany granic i migracje lub przesiedlenia ludności i być może dzisiaj Lwów i Wilno czy szerzej: „kresy wschodnie” II RP zamieszkuje niewielki odsetek Polaków, nie znaczy, że należy ukrywać, że przed wojną w województwach wileńskim i lwowskim język polski jako ojczysty deklarowała ponad połowa ludności, zaś jedynie w niektórych powiatach na dzisiejszych Białorusi i Ukrainie taką deklarację składało mniej niż 10% mieszkańców.
2 Czerwoną gitarę akustyczną
3 Z hebrajskiego: „Wychwalajcie Jahwe!”, biblijna aklamacja wprowadzona do liturgii chrześcijańskiej, dzisiaj również wyraz radości chrześcijan ze zmartwychwstania Chrystusa
4 Z francuskiego.: „Naprzeciwko”
5 Z łaciny: „Wielbij”; Tytuł i pierwsze słowo kantyku Maryi, pieśni na cześć Boga wypowiedzianej po zwiastowaniu (Łk 1, 46-55), tutaj mój wyraz radości z tego dzieła Bożego, które opowiedziałem, z odpuszczenia mi grzechów mocą ofiary Chrystusa.