Nie trzeba być geniuszem do pracy na poczcie. Marcin spełniał te wymagania z nawiązką, więc był spokojny, że jakoś sobie poradzi w nowej roli, chociaż nie skończył szkoły pocztowej. Nie słyszał zresztą żeby były w Polsce takie szkoły. Słyszał za to, że „Poczta Polska” nie jest już taka polska, że zyski wypracowane przez mrówki noszące listy zbiera jako właściciel firmy „poczta francuska”. Dla kogo, w tym kapitalistycznym wymiarze miał pracować, nie wiedział i mało o to dbał. Listy miał oddawać klientom poczty, więc z reguły rodakom, wypłatę miał wziąć w swoje polskie ręce. „Narodowość” poczty nie wydawała mu się tak istotna jak to, by być samemu Polakiem, choć nie miał uprzedzeń.
Można chyba powiedzieć, że Marcin „przyjął się” na pocztę (jak tam mówiono) bo nie miał lepszego pomysłu. Ambicja by robić coś niesamowitego akurat w nim zelżała. Pozostały potrzeby materialne, upodobania i jakiś wrodzony wstręt do pracy, której sensu, celu czy pożytku nie rozumiał. A noszenie listów ludziom to pożyteczna praca, tak sądził i tak też się okazało – w większej części.
Pierwszego dnia z rana trzeba było wypełnić niezbędne papiery i wysłuchać trochę instrukcji. Naczelniczka urzędu cały czas formalnie mówiła do niego per „pan”. Podobało mu się to. W końcu wszedł za naczelniczką urzędu do pomieszczenia doręczalni.
– Panie Janku, weźmie pan dziś nowego pana w rejon. Może damy potem pana do was w trzynasty.
Doręczalnia to była zabezpieczona na słowo honoru wielka sala z dużymi oknami, jak na uczelni, z wiatrakami pod sufitem, podłogą z linoleum i specyficznym językiem. Do sufitu było ze trzy i pół metra, i dobrze, bo każdy mógł oddychać, a jeszcze w wyjątkowych przypadkach przestrzeń powietrzną przecinały listy przyniesione na niewłaściwe biurka, przekierowywane w związku z tym przez fachowca-listonosza na właściwy rejon „pocztą lotniczą”.
Ogólny widok po wejściu, które było na dłuższym boku prostokątnej sali, zaczynał się od ustawionych w rzędach, prostopadle do patrzącego a „plecami” do siebie, listonoszowskich biurek. Nad blatami owe „plecy” stanowiły płytkie półki, zasłaniające widok mniej więcej do czubka głowy. Półki, czyli sortownice, opisane były nazwami ulic lub innymi szczegółami adresów. Każde takie biurko to był jeden rejon. Między kolejnymi ściankami tych półek pokazywały się okna, wychodzące na główną ulicę miasta.
Mniej więcej w jednej trzeciej szerokości sali, mijając kolejne przedziały, przebiegała główna oś komunikacyjna doręczalni. Łączyła ona przedsionek kasy emerytalno-rentowej na północy z „wąskim gardłem” przy klatce, która wydawała listy polecone, na południu. Utrzymywanym w praktyce standardem była szerokość tej drogi na półtora listonosza z wózkiem. Dalej na południe był jeszcze kawałek zaplecza z kilkoma komputerami, jednak listonosz rzadko się tam zapuszczał. Z tamtego kierunku przychodziły listy w granatowych i czerwonych pudłach z plastiku – kasetach. Jeśli nie miało się dyżuru przy ich roznoszeniu, to dość zmartwień czekało w głównej części sali, to jest między kasą a klatką.
Tak Marcin poznał doręczalnię – i Janka. Starał się odtąd dotrzymywać mu kroku, gdy ten energicznie krążył wszędzie, gdzie trzeba. Okazało się, że „wewnątrz poczty” listonosz też się musi nachodzić.