(Robertowi Gawlińskiemu i Wilkom – jako jednym z wielu
– za dzielenie się wrażliwością i piękne piosenki.)
Chcę być rzemieślnikiem od poezji. I od łódek z kory. To pierwsze, to poważna sprawa i obecnie moja praca, a drugie to odpoczynek. Wystrugiwałem właśnie jedną, ale czas mi już pisać, poczytajcie.
Po drodze trudno mi było zbierać linijki tego wiersza: to była droga kręta a ja trzymałem kierownicę. Zwracanie uwagi na świat poza drogą było daleko na liście moich powinności (a może poza nią: na liście chęci). Mimo to starałem się i coś pamiętam z niej.
Dawno już nie zbierałem poznania (czyli poezji) w drodze, jako pasażer autobusu, autostopu, szynobusu albo: tramwaju (to ostatnie słowo polskie jest bardzo dziwne, „tram way” to chyba raczej: droga „tramu”, czyli szyny; czyli „pociąg” w tej konwencji byłby „trejnwajem”; o wiele bardziej wolę uparcie polskie słowa „pociąg” i „samochód”). Dawno też nie jechałem rowerem bez pośpiechu, ostatni raz to chyba przez Śliwice, pamiętacie? Bardzo cichy kawałek świata.
Wczoraj z przyjemnością wchodziłem w zakręty: dodawałem gazu w granicach własnych, czyli rozsądku. Granic cudzych jest za dużo, wolni Polacy!
Dokąd jechałem? Zaraz zaraz. Wyjechałem z Kartuz właśnie przez pisany już wcześniej przesmyk, tym razem ja uważałem na pieszych. Przez większość długiej drogi las albo dość wąski szpaler drzew: więc chyba stara droga, nieprzestawiana, bo i po co.
Mijałem się wprawdzie z ciężarówkami, ale to nie była strategicznie ważna droga do centrum. To, odwrotnie, była historycznie ważna droga do Mirachowa. Osobiście dla mnie ważna droga do mało znaczącej dzisiaj wsi, nazwanej w jednym z przewodników „ogniskiem polskości”, zresztą w kontekście początku XIX wieku i w opozycji do naszych Kartuz.
(jak czytam takie „ogniska polskości”, to mi się nos zadziera i węszy propagandę; sukcesu, czyli polskości w opozycji do innej nacji – opresyjnej. coś w tym może jest, ale uważnie badam, bo nie lubię propagandy, nawet polskiej, nie opartej na prawdzie: jak było? w innym opracowaniu ostatnio przeczytałem, że zakonnicy kartuscy byli „germanizatorami”. oj, długo by mnie musiał Autor przekonywać, że to tak było: zakon klauzurowy, z regułą milczenia, na dodatek, jak my, posłany jako chrystianizatorzy. pasuje mi tu powiedzieć nie po polsku „Watch your mouth!”. „Germianizatorzy”…)
O ile jednak wiem, rzeczywiście ta mało znacząca dzisiaj wieś długo gościła przedstawicieli władzy Korony Królestwa Polskiego: starostów. Bardzo długo. Niemniej, jej początki związane były z Krzyżakami, a po I rozbiorze Rzeczypospolitej Polskiej, zarówno z Kartuzami i całym Pomorzem Gdańskim, została wcielona do Prus. To wszystko, co o niej niby wiem, to u kogoś przeczytałem, poza stanem obecnym – wczorajszym.
O ile dobrze czytam w ogólnodostępnych źródłach, Mirachowo (czyli: założone lub posiadane przez Mirocha – Mirosława) uzyskało pierwsze nadania i prawa od Krzyżaków, którzy przenieśli tu swoje wójtostwo z Chmielna i wystawili czy ufundowali, pierwszy – drewniany, dwór. Wójtostwo – wójt, czyli mniej niż komtur i nie było tu, o ile wiem, zabudowań obronnych. Było to w roku 1381. Chyba można wnioskować, że już wtedy przy dworze powstał folwark, bo zysk z produkcji rolnej sam chciałbym mieć.
Po wojnie trzynastoletniej (czytałem tylko o Pomorzu Gdańskim, ale to była naprawdę wielka wojna, dużo się działo; bunt miast przeciwko Krzyżakom, burzenie zamków, wsparcie króla polskiego: 1454 – 1466) Mirachowo znalazło się w granicach Korony Polskiej, zostało siedzibą starostwa niegrodowego. Wnioskuję, że wtedy pobudowano w tym samym miejscu nowy dwór, może nawet w części (w części piwnicznej, fundamentowej? Większej?) tożsamy z dziś istniejącym. Istnieje dwór! Dwór – budynek, znak dawnego istnienia Dworu – władzy.
I było im lepiej lub gorzej, aż do roku 1772 (są takie lata, kiedy dzieje się coś dużego i dotyczy bardzo wielu osób i dużego kraju Ziemi, zmiany na mapach; zmiany wielu żywotów). Wówczas Mirachowo zostało wcielone do Prus i chyba wówczas odnowiono dwór (bo czytam ogólnie, że było to w XVIII wieku), dodano mu oficynę i doprowadzono do stanu, który, jak rozumiem, oglądamy dzisiaj (pomijam zabiegi konserwatorskie albo to, że właściciele w nim mieszkają i kładą sobie dywany). Niedługo jeszcze jednak wieś zachowała swoją rangę w okolicy (i w państwie, które akurat ją szczelnie otaczało i inkorporowało (wcieliło, piękne słowo chyba z łaciny)). W roku 1818 bowiem przeprowadzono reformę administracyjną w Prusach i Mirachowo (podobno właśnie za „ognisko polskości”, nie wiem) ją przegrało. Właśnie na rzecz moich Kartuz, które były wtedy jeszcze wioseczką przy klasztorze. Zostały siedzibą władz powiatu, dostały różne urzędowe budynki, z czasem kolej, ale nie dostały praw miejskich. Czy mieszkało w nich więcej Niemców, czy Polaków? Pojedźcie i zapytajcie. Ja w Kartuzach słyszę teraz mowę polską (i kaszubską), z dwoma wyjątkami: na dwóch Ukraińców na poczcie.
Tę samą reformę wygrała wówczas też Kościerzyna, i dziś to dwa ważne miasta i powiaty na polskich Kaszubach. Pruski urzędnik pieczątką klepnął koło rozwoju i wyjechały, ze swoimi urzędami, sądami i dworcami na spotkanie Wojska Polskiego.
A nasze Mirachowo?
Dzisiaj przysłonięte jest nasze Mirachowo nie tylko Kartuzami, ale i „atrakcjami”. Na każdym kroku od Kartuz do Mirachowa i pewnie jeszcze dalej i szerzej reklamowany jest „park miniatur i gigantów”. Widziałem go z drogi, wynosząc się stamtąd, rzucił mi się w oczy „Chrystus” (ze Świebodzina, czy z Rio?), rzuciła mi się w oczy „wieża Eiffla”. Widać jest popyt na miniatury. Ja chcę pisać miniaturę Mirachowa. Jej część, jego część. I część tego, o czym raczej nie mówię, bo przecież w ogóle „mało mówię” (cudzysłów dla Żony, Rodziny, Przyjaciół), a przecież chcę dać coś od siebie. Czytacie? To macie.
Wracamy jeszcze na drogę, żebym wspomniał, że zatrzymałem się na moment w Sianowie, czyli wsi, gdzie jest już wspominane w opowieści innej Sanktuarium Matki Bożej, zwanej tu Królową Kaszub. Potem na zakręty drogi nanizana była jeszcze Strysza Buda, czyli po polsku osada (a może: szałas?) stróży – pasterzy owiec. Tam przejechałem nad rzeką Łebą, ale nie miałem na te różne uroczki czasu. Czas mój jest ograniczony i jest nie tylko dla pisania, bo postanowiłem jednak nie być włóczęgą, i tak jest bardzo dobrze. W tejże Budzie jest ów park miniatur i gigantów, a potem zaczęło się nasze „Mirochòwò” (pisownia kaszubska, proszę mnie nie pytać o wymowę, jo?). Zaczęło się polem i drzewami, pomyślałem, że może obszar wsi jest dużo większy, niż ten zajęty przez zabudowania, bo może obejmuje do dzisiaj nadane jej dawno, dawno temu pola? Chyba tak bywa. Historia jest wszędzie? Poezja też, najbardziej może tam, gdzie nie przeszkadzamy jej oczami. A z drugiej strony myślę sobie, że gdybym to ja stworzył taki piękny świat, to byłoby mi miło, że ktoś czasem łazi po nim i go podziwia, a nie go tylko wyciska (czasem trzeba, mężowie i ojcowie, upolować mięso; i synowie!).
Wjechałem do wsi i wypatrywałem dworu i miejsca, gdzie mógłbym zostawić samochód. Podjechałem pod sklep, bo to też chyba dobre miejsce żeby poznać ludzi: przy studni. Niczego jednak akurat nie podsłyszałem, żadnej specyfiki. Sprzedawczyni pozwoliła parkować godzinę, ale tak cicho, że nawet nie wiem, jak mówiła, po kaszubsku, ogólnopolsko, czy jeszcze inaczej.
Miałem mało już wyznaczonego sobie czasu, ale nie chciałem się spieszyć. Poszedłem najpierw, jak to ja, nie do centrum, tylko na łąkę, między dwa, piękne, jasnokorowe drzewa celując. Dzień był bardzo ciepły, słoneczny, cieplutki. Łąki było mi pod kolana, pod dostatkiem.
Potem na innym pastwisku, za drewnianym mostem, pozwoliłem sobie nawet chwilę poleżeć, poprzyjmować słońce na zamknięte powieki. Niedługo, z umiarem, ale, słowo daję, nie paliłem się do opisywania, tylko raczej do cieszenia się dniem.
Zadziwiająco się nie spieszyłem do dworu, do sedna, podszedłem do niego, dla niego w dużej mierze tu byłem, ale wiecie, gdyby się na miejscu okazało, że on tu nie jest, że pomyliłem drogę albo coś, to chyba w tych chwilach nie za bardzo by mi to przeszkadzało, dzień był piękny. Warto budować domy-dwory, ale zanim jeszcze ojciec Adam zaczął c o ś r o b i ć , zastał gotowy piękny dzień. I, czego nie pojmuję, niedokończony piękny świat. Bo trzeba było ludzką pracą nawadniać Ziemię. Zaskoczył mnie tym kiedyś o. Adam Szustak OP, ale sprawdziłem w Księdze Rodzaju: zgadza się.
I teraz, jest dwór, czy go nie ma, piosenka „Beniamin” mówi: „Nie było takich miejsc, w których nie chciałby być”*. I ja chciałbym poznać wszystko. Wszystkie miejsca. Mam tylko jedno życie? Błąd, bo ono jest wieczne!
Św. Paweł napisał: „Po części bowiem tylko poznajemy i po części prorokujemy. Gdy zaś przyjdzie to, co jest doskonałe, zniknie to, co jest tylko częściowe. (…) Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno; wtedy zaś twarzą w twarz. Teraz poznaję po części, wtedy zaś będę poznawał tak, jak sam zostałem poznany.” **
Św. Jan dodał: „Umiłowani, obecnie jesteśmy dziećmi Bożymi, ale jeszcze się nie ujawniło, czym będziemy. Wiemy, że gdy się objawi, będziemy do Niego podobni, bo ujrzymy Go takim, jakim jest.”***
Wiele sobie obiecuję po tych zdaniach, liczę na poznanie wszystkiego. Chociaż mogę się bardzo mylić i przeczuwam też, że jak „poznamy Go”, to „reszta” nas nie będzie wiele obchodziła. Bardzo niewiele. Tyle, co nic. Ot, Ojciec i Jego dzieci, a co nam jeszcze świat stworzony mógłby więcej zaoferować? Chyba spłonie, jak ziele na polu. A Jemu nie szkoda było, żeby to nietrwałe wszystko i tak było piękne. Kto widział każdą śnieżynkę?
Albo, to jest taka hipoteza ślepca na temat kolorów, jak „poznamy Go”, to zarazem poznamy całe stworzenie. Do atomów? Dużo dalej: do końca. Miałem kiedyś jeszcze i taką nieśmiałą myśl, że poznanie do końca „jednej rzeczy” równałoby się może poznaniu „wszystkich”.
Poszedłem wreszcie do dworu, usytuowanego na osi drogi, przed nim, przed jego przednim placem jest skrzyżowanie w kształcie litery „T”, także jadąc tą osią, jedyną „nogą” tej litery „T”, z daleka go widziałem, z n a ł e m zresztą jego kolor i kształt już trochę ze zdjęć. Kolor zielony.
Zorientowałem się, widząc ludzi na podwórzu, że oficyna („dostawiona” do dworu dodatkowa część mieszkalna) jest zamieszkana. Wyczytałem też zaraz, że w ogóle dwór jest w rękach prywatnych i to w rękach spadkobierców przedwojennych, polskich właścicieli. Prywatny, zamieszkany i zadbany zabytek. Można, panowie konserwatorzy? P.S. Wcale się was nie pytam, czy można.
Zapytałem się, czy można, mieszkańców-właścicieli, mając na myśli zdjęcia i obejście budynków. Zanim zadzwoniłem do drzwi, kiedy się do nich zbliżyłem, psy zaszczekały. Coś pięknego, chociaż wolę nieprzywiązane koty.
Dwór zasadniczo jest prosty i nieduży, (pomijając późniejszą oficynę) na planie prostokąta, bez ryzalitów, skrzydeł, prosta kalenica, z detali tylko snycerka ganku i małe lukarny, barokowe? Z eliptycznymi oknami, chyba po prostu modne w epoce, bo światła na poddaszu to z nich wiele być nie może. Starostwo mirachowskie było jednym z bardzo wielu starostw Rzeczypospolitej, dwór w Mirachowie był jednym z bardzo wielu dworów: nie stanowi ani przykładu unikalnego, ani wybitnego architektury, tak sądzę, natomiast podoba mi się to, że wygląda porządnie, ma gospodarzy, jest odnowiony, zielony, na dachu czerwony i służy.
Do tej zieleni zbudowanej ładnie pasują zielenie jaskrawsze, trawy i otaczających dwór starych kasztanowców. Zwróciło moją uwagę jeszcze jedno drzewo, na tyłach domu, z białymi kwiatami i parami pogrupowanymi wzdłuż zielonych łodyg, eliptycznymi liśćmi: Robinia akacjowa. Już mi się rzucała w oczy wcześniej, gdzieś w Kartuzach czy w okolicy.
Wyjeżdżając spod dworu w stronę Kartuz mija się zaraz na pierwszym zakręcie kościół, podobno poewangelicki, nazywany uparcie w Internecie „neogotyckim”. Widziałem go na własne oczy tylko z samochodu, w ruchu, ale coś mi nie grało, więc upewniłem się i piszę: no błagam. Nie wszystkie kościoły w pomorskich wioseczkach z czerwonej cegły są neogotyckie! Historyzm, czyli trend w architekturze, z którego się wywodzą kościoły neogotyckie, obejmował też, w tym samym czasie projektowane, kościoły na przykład: neobarokowe. A do Mirachowa, jak i do Brus, warto się wybrać, żeby zobaczyć świetne przykłady czerwonych, ceglanych kościołów n e o r o m a ń s k i c h . Lubię mieć rację? Lubię. Podyskutujmy sobie o łukach pełnych. I o masywniejszych proporcjach, gotyk wysmuklał mury.
Mamy koniec maja i kiedy wracałem, nad jednym z błyszczących przy drodze jezior zobaczyłem szybko klęczącego na ziemi mężczyznę. Klęczącego przed kapliczką, jak sądzę, modlącego się. Jak sądzę, proszącego za przyczyną Najświętszej Marii Panny zobaczyłem starszego mężczyznę. Może to było jego „majowe”, a może inna modlitwa, i pomyślałem, że napiszę wam, że z tego JESTEM DUMNY. Z łaski pobożności danej także Polakom i z każdego rodaka, który próbuje być jej wierny. Nie byłem ja wszędzie i słabo znam metropolie, chciałbym lepiej poznać kiedyś Warszawę i Kraków, ale to tu też jest Polska. I to jak! Kaszuby i Wielkopolska, Ziemia Lubawska, Bory Tucholskie, a w końcu Częstochowa i drogi do niej wiodące w lipcu. Co tu dużo pisać, lepiej było klęknąć obok niego. Króluj nam, Chryste.
(chyba w Śliwicach, albo wyżej, we Wielu? w Karsinie? w tej krainie widziałem dobitny napis pod pomnikiem Jezusa Chrystusa, o ile pamiętam: „W 1950 rocznicę odkupienia ludzkości.”).
No ale ja jechałem dalej, do domu.
„Nosił czarną koszulę miał oczy pełne łez
a na imię Beniamin
Nie było takich miejsc w których nie chciałby być
Płakał z deszczem i nocą gdy szukał swoich gwiazd
Pytał wciąż o to samo
Kiedy skończy się taka droga i gdzie?
Gdzie jest mój dom?” *
Ja już wiem, gdzie jest mój dom, bo zabiegałem o niego i Pan nam go zbudował. Co tu dużo gadać, już w nim sobie jestem. Może kiedyś opowiem coś jeszcze.
Tytuł tej opowieści wpadł mi do głowy spontanicznie (nie pamiętam źródła, ale przeczytałem gdzieś lub usłyszałem, „spontaniczność” to znaczy: naturalne, niewymuszone dążenie do dobra, a nie do byle czego). Słuchałem, wracając, składanki Wilków i Roberta Gawlińskiego, i przyszedł na niej czas na najlepszą jaką znam, koncertową z roku 1994, wersję tej piosenki. Takie długie, zapętlające się „session” z solo saksofonu. Płytę z koncertu nazwali po rzymsku „Acousticus Rockus”.
* Wilki – Beniamin, tekst i muz. Robert Gawliński, pierwsze wydanie płytowe 1992.
** (1 Kor 13, 9-10, 12)
*** (1 J, 3,2)


































