Zobacz wszystko to co widzę ja i nie zakochaj się w tym.
Stamtąd gdzie byłem nie było już daleko do rzeki. Raczej bliżej niż dalej. Całkiem blisko. Więc ja na rower mustang mój wierny, wyskoczyłem z wioski tej niepopularnej gdzie ciągle jeszcze zatrzymuje się mój pociąg, przez moment wolnym będąc, w tym stanie absolutnym i niedoścignionym. Bo w „kostce”1 miałem pozałatwiane sprawy, i było, czy wydawało się być, wszystko jak najlepiej. Poczułem że staruszek świat w niezłej jest kondycji, że mogę teraz puścić go na chwilę, zdjąć ze swych barków. Bo staram się zwykle trzymać, wspierać, unosić jego ciężar. Aby nie gibnął się na bok i nie upodlił się w dole jakimś, nie spadł gdzieś i nie uderzył w dno jakieś i nie roztrzaskał się, a może dna nie byłoby i leciałby i zawsze w dół i w wieczne gorzej. Nie byłoby dobrze. Ale założyłem, że nic mu nie będzie, i pędziłem bez niczego na barkach moich, przez pole, takie, jakie lubi Ktoś, z makami, chabrami, „zbożem rozmaitem”2, skowronkami, pszczołami, i z ulami ich z desek kolorowych. I z nie bardzo wysokiej góry w dolinę moją ukochaną, co w niej widzieć trzeba, gdy się patrzy, gdy się zjeżdża tumany piasku podrywając, widzieć co widzę ja, miejsce piękne – miejsce święte. Nie tylko wyciąć coś czy piasek zabrać i odjechać do swoich „PGR-ów”. Ale nic. Ich rzecz i moja rzecz. Trzeba widzieć, gdy się patrzy, tak myślę.
W dolinę moją ukochaną, żwirownię w pędzie minąwszy, włosy wiatrem czesane, a jest już co czesać ku wielkiej radości mojej, przez wysokie osty, pokrzywy, wszelkie miękkie roślinne przeszkody terenowe, ale dotarłem na brzeg rzeki. Nieco tylko sponiewierany. Lekko napoczęty. Chowam, to jest rzucam, maszynę w pokrzywy, trampki, kostkę i ubranie na brzegu zostawiam i woduję się z kamienia młyńskiego, który młócił kiedyś ziarno. Z żarna znaczy. Na nogi, w muł. Zimna woda, ostre kamienie, szybki nurt, jakieś owady, drzewa pozwalane i płytko. A ja irracjonalnie szczęśliwy. Im ostrzej tym lepiej, ta mucha, która mnie ugryzła, tym się chyba kierowała. Uciekając przed muchami cały zanurzyłem się w mojej rzece. „Sercem mojej”3, jak napisała już moja siostra, sercem, bo niczego nie biorę dla siebie, nazywam swoim tylko to i owo, co kocham bardziej, bo to jest także i dla mnie. Bo przez Ojca, ten świat jest domem. Moim i całej reszty. Ja wiem o tym i używam go… Cały zanurzyłem się, cały bez głowy, i nurzałem się radośnie, położywszy się, gdy rzeka pode mną po mnie i obok płynęła. Pieściła. I grała. Chwyciłem się gałęzi podwodnej, na kotwicy stanąłem, nos zatkałem i przechyleniem w tył głowy utonąłem w radości cały. Rozwarłem powieki i zobaczyłem promienie słońca, poprzez wodę, poprzez mgiełkę… Do dna przywarłem. I te wszystkie tam. Długo jeszcze się cieszyłem wszystkim tym.
Idąc łąką w stronę żwirowni, schnąc, pomyślałem, że to co czuję, to szczęście. Całe szczęście. Całe. Że gdybym wszystko szczęście dla siebie miał, nie czułbym się lepiej. Tylko tak samo. A może gorzej. Bo egoistycznie. Nie mogę powiedzieć, bym dzielił z kimś moje łąki. Ale radość moją tak, mam z kim dzielić. I dlatego też, tak wielkie szczęście jest. Bo nie ma gdzie szukać niedociągnięć. Zawsze może być lepiej. Ale lepiej jest niż wymarzyłbym sobie z moim optymizmem. Szczęście jest, gdy się wierzy, że jest. Coś w tym rodzaju. Stanąłem na krawędzi otworu żwirowni a potem w tył. I duży rozbieg i skok i lot z metrów trzech pewnie, na miękki piasek oczekujący. Łapiący. Jak matka łapie dziecko u wylotu zjeżdżalni. Jak matka-ziemia łapie małego wojownika, który oderwał się od niej i wrócić musi, bo zna tylko ją. Bo nie poradzi sobie w nieważkim chaosie którego nie zna i nie chce, bo jemu świat światem całym. Złapał mnie piasek. Nogi trochę bolały, bo skok to był śmiały, ale, mocne, moje pobieszczadzkie, wytrzymały. Moment leżenia na piasku, w kochanym brudzie i pyle Ziemi, moment pozbierania się i powrotny kurs. Gdzie na polu mały żółty ptak leciał przede mną i drogę pokazywał mi. Gdzie na wybudowaniu wsi mojej rodzinnej pies gonił mnie tak niezdarnie, że zwolniłem, aby dać mu choć szansę, choć trochę pomóc, choć prawie-dać-się-spróbować. Ale już nie chciał, a ja wróciłem i tylko mokry i brudny w drzwiach domu stanąłem.
1 „Pełniąca obowiązki” plecaka.
2 Adam Mickiewicz „Pan Tadeusz”
3 Magdalena Łońska „Niebo”