Tak jakbym od nowa uczył się wędrować – po kawałku coraz dalej. To skrzyżowanie za Nową Karczmą, które się raczej nie nazywa, przypomniało mi Kamionkę. Tam się uczyłem jeździć stopem, chyba jeszcze zanim Chojnice zaczęły być dla mnie licealnie codzienne. Tam jest skrzyżowanie, dom taki jak leśniczówka – z czerwonej cegły, z dwuspadowym ale łagodnie nachylonym dachem, jezioro, zajazd przydrożny i niewiele więcej. Po prostu drogi się rozdzielają, jak w Kornem na przykład. Spędziłem tam i tam sporo czasu.

Za Nową Karczmą było jeszcze mniej. Było pełno wszystkiego: trawy i drzew, ale mało śladów tak zwanej cywilizacji. Dwie drogi asfaltowe, moja wojewódzka, która skręciła na tym skrzyżowaniu, i mniej znacząca niby, ale lecąca prosto droga do Liniewa, gdzie odjechał mój kierowca. Nie miałem pojęcia, co znaczy to Liniewo i gdzie jest, ale raczej dobrze wybrałem, trzymając się głównej drogi. Po prostu przejeżdżając przez Nową Karczmę zobaczyłem drogowskaz, że będzie droga na Tczew i szybko ją wybrałem. To co ja, nie wiedziałem, dokąd jadę? Zgadza się. Wiedziałem, po co jadę, ale nie wiedziałem, gdzie to jest i czy to znajdę.

To skrzyżowanie za Nową Karczmą, które się raczej nie nazywa, przypomniało mi, jak stałem w Kamionce na drodze:

Stojąc w Kamionce na drodze

(Noc szła na palcach jak złodziej)

Patrząc na własną dłoń chwytającą1

Zapadałem w myśli się pamiętające

Twoja w mojej dłoń… dotykająca

Twoja w mojej dłoń… zwiedzająca

Twoja w mojej dłoń… nadpobudliwa

Twoja w mojej dłoń… brakująca

W miasteczku znad wielkiej rzeki

Pod starym murem płynącej

Cuda, pamiętasz, się działy

Dłoń twoja w mojej… grającej2

2007

Takim świętem było dla mnie wówczas trzymanie dziewczyny za rękę. Dzisiaj jest dla mnie codziennością podawanie ramienia Żonie. I wracanie do niej z drogi tak jak wczoraj na peronie we Wrzeszczu. Jak późnymi wieczorami przez zimne Kartuzy z dworca, bo jesienią i zimą wracałem tak kilka razy z roboty, którą robiłem w niektóre piątki od rana na Dolnym Śląsku. Nawet pracę miałem taką, że w niej znikałem kolejowo na czwartek i piątek z domu. Mam już swój dom a nie przestałem wędrować.

Ciągnie mnie jakoś zawsze na „peryferia”. Z tego skrętu drogi na Tczew zabrali mnie starsi państwo z małą dziewczynką z tyłu, która się przesunęła do lewych drzwi, żebym się zmieścił. Powiedział pan kierowca, że jedziemy do „Iłownicy” a ja się chętnie zgodziłem, chociaż nic mi to nie mówiło. Moja mapa, którą zabrałem ze sobą, skończyła się kilka kilometrów temu. Powiedziałem moim gospodarzom, że jadę do Tczewa, zdumieli się na to głośno, więc zrozumiałem, że „Tczew” musi być jeszcze daleko. Od rana zresztą jechałem takimi kawałkami i mogłem się tego spodziewać, skoro ani nie poszedłem na „dwudziestkę3„, ani nie pojechałem do Gdańska. Rano pomyślałem, że to, co mnie najbardziej pociąga, to pojechać na dół do Egiertowa i przeciąć „dwudziestkę”, pojechać dalej na dół, na przykład do Nowej Karczmy, bo tam jeszcze nie byłem. I pozwoliłem sobie na to, bo szukam swojej drogi, szukam jej po swojemu.

Starałem się przede wszystkim jechać i być, być otwartym na to, co zobaczę i co mnie spotka, ale dręczyły mnie trochę, nachodziły mnie myśli właśnie te o sensie i celu takiej podróży. Wiedziałem, po co jadę, ale nie wiedziałem, czy to znajdę. Gdzie to jest? Tutaj, tutaj też, ale podróż zwykle pomagała mi to znaleźć, wpaść na to. Nie wiedziałem, czy i gdzie na to wpadnę, ale wiem, że mógłbym się obejść bez podróży, pisać poezję, nie wychodząc za Kartuzy. W celi więziennej albo w szpitalnym łóżku. Próbowałem jednak pomóc sobie podróżą.

Nachodziły mnie myśli te, czy ja mam jeszcze coś do napisania. Czy dobrze, najlepiej, żebym pisał, jeszcze pisał, czy też już minął dla mnie ten czas, to znaczy: najlepiej, żebym już robił coś innego. Poszedł dalej, bez żalu, bo inne dobro mam do zrobienia. Czy najbardziej żywy, najlepsze z siebie dający będę, pisząc jeszcze, czy już robiąc coś innego. Nie znam odpowiedzi, ale szedłem wczoraj, stałem i jechałem, szukając poezji. Może dlatego, że mam jeszcze coś do napisania, a może dlatego, że mam do pisania sentyment i tęsknię za tym, jak mi było fajnie kiedyś być twórczym, patrzącym, otwartym. Więc może to jest życie tu i teraz, szukanie życia niepewnymi krokami w ciemności, a może to jest życie przeszłością, nie wiem. Mam nadzieję, że się jeszcze o tym przekonam i będę świadomie i z pewnością robił to, co mogę zrobić najlepszego.

Na wylocie z Kartuz i później w Somoninie zadawałem sobie pytanie co to właściwie jest poezja. Czy to jest sposób patrzenia, czy też to, co się widzi, patrząc tym sposobem? Sposób patrzenia to była moja pierwsza myśl, pierwsza odpowiedź. Może dziwić kogoś, że ja nazywam siebie poetą, pisząc o wiele więcej prozą, niż wierszami. A tak. Chodzi według mnie w poezji o to, żeby patrzeć i widzieć, widzieć jak najwięcej i jak najgłębiej poznawać rzeczy, świat. Chodzi o dostrzeżenie rzeczy ulotnych, może wręcz naszych wrażeń o rzeczach, tego co za sekundę będzie już inne, a zachwyciło, ucieszyło, albo jakoś inaczej poruszyło nas. I napisany wiersz może być zapisem poezji, ale równie dobrze może być nim taka „proza poetycka”. Taka proza, co to mi się cisnęła pod palce, jak zobaczyłem coś. I ja wierzę w jednego Boga i w to, że tak zwane natchnienie może mi być od Niego dane, tak jak zresztą wszystko, więc nie ma się co pysznić poezją, nawet jeśli została pięknie przepisana. Tak to kiedyś już wyjaśniałem, tak to wtedy rozumiałem, pewnie też w 2007:

Dlaczego ja piszę? O, dla walorów. Nie dla wielkich idei. Nie dydaktycznie. Dla Dobra i Piękna i dla tej siły, która wręcz nakazuje mi to robić. Nakazuje mi się wypowiedzieć teraz, teraz absolutnie, czasem bo zwariuję („Moja mała”), a czasem bo mi ucieknie („[Stojąc w Kamionce na drodze…]”). Czasami nawet na ulicy. Że nie ma gdzie. Na dłoni, ale teraz, teraz, bo teraz to jest prawda, teraz słowa będą mi wierne i oddadzą mnie dokładnie i będą układały się cudownie, w sekwencje nie byle jakie. Bo kiedy tak piszę, dobrze piszę. To ta siła udziela mi tego i to jej zawdzięczam, że napisałem już to i tamto, piękne i dobre. Sile. Natchnieniu. Powiedzmy to prościej, Duchowi. A więc, posłusznie Jego woli, piszę i dla piękna i dobra. A lubię to robić. Dlaczego chcę to pokazać? Aby widzieli, kiedy patrzą i aby więcej było piękna. I aby wiedzieli, będę to podkreślał, że jest Bóg. Który powoduje wszystko co piękne i dobre. Może jakiś artysta (nie uważam się jednak) uważa, że jeśli namalował słowem, dźwiękiem czy barwą piękne krainy, to zrobił to sam i sam on jest wielki i niesamowity, to ja, jeśli stworzyłem kiedyś słowem słoneczne lasy i błękitne sufity, jeśli, bracie, znalazłeś coś takiego w słowach, pod którymi się podpisałem, to wiedz, że to On jest wielki i niesamowity. Ja mam tylko niepełne średnie i humanistyczne skłonności. Ja nie mogłem tego stworzyć.

Zatem poezja, to jest wydaje mi się sposób patrzenia. Albo raczej: poezja może wiązać się z tym sposobem patrzenia. Poezja jest odkrywana przez patrzącego w ten sposób. I ma on szansę ją przepisać, nie stworzyć. Przepisać wiersz z widoku chmur albo szumu drzew. To znaczy, że poezja jest, niezależnie od tego, czy ktoś coś napisał, czy nie. To piękno świata, który został pięknie stworzony bez warunku, że ktoś musi to piękno zobaczyć i je podziwiać. Poezja jest dostępna, czasem ktoś ją dostrzeże, poruszy się i pójdzie dalej. Innym razem jakiś poeta zapragnie ją przepisać i dać komuś drugiemu. Tylko tyle i aż tyle.

Nawiasem mówiąc przeczuwam, że może sposób patrzenia i staranie się, by dostrzec, nic nie pomogą i że może piękno ma Cię zaskoczyć, poruszyć wtedy kiedy Bóg zechce, i tyle. Może nie da się go „znaleźć”. A może szukanie może pomóc.

Dalej, czy poezja to jest to, co się widzi, patrząc tym sposobem, patrząc tak uważnie i otwarcie? Czy samo stworzenie, świat, ludzie, są poezją? To, co się widzi? Wydaje mi się, że raczej: mają w sobie piękno, niż: są pięknem. Poezja równa się piękno? U mnie dzisiaj chyba tak, w moim pojęciu. Chyba, że poezja miałaby być przepisywaniem piękna, przekazywaniem go. Może dlatego jest osobny wyraz na poezję, chociaż w moim rozumieniu ona zupełnie dobrze istnieje bez żadnego przekazywania: pisania, fotografowania i tak dalej. Czyli jest pięknem. Jeszcze trochę dawnych wyjaśnień:

Szyna koło drogi, idąc tą drogą mówiłem do siebie: to jest poezja i to nie potrzebuje żadnych ozdobników.

Twój wiersz jest dobry.

Chcesz aby był doskonały?

Usuń z niego zbędne słowa.

Także na temat tego, co odczytano tej nocy w fosie4, choć to tylko jedno zdanie jednego, i także napisany wiersz może być poezją. Lecz „wszystko jest poezja tam gdzie jest poeta5”, jak uczył Stachura, a ja powiem, że tam gdzie nie ma poety tam może nawet poezji jest łatwiej. Na Polinezji. Zatem kiedy piszę te słowa, to to już jest proza staranna, ale kiedy idę rano drogą lub jeszcze bardziej kiedy mnie na drodze nie ma, to to jest poezja. Noc, przedświt, świt i dzień to jest poezja i nie wiem jakim prawem ja je mogłem tyle razy przespać.

To był taki trop, taka myśl, że piękna być może nie da się w całym pięknie oddać, przepisać, przekazać. Lepiej, żebyś poszedł do lasu, niż czytał u mnie o lesie6. A może wiersz, przepisany z tego lasu, może się stać jakąś nową wartością, dziełem sztuki? I warto poznać ten wiersz, jak również warto pójść i samemu poznawać las – świat? Może, nie mówię że nie.

W związku z tym wszystkim wyszedłem wczoraj z Kartuz na kierunek Egiertowa, to znaczy w praktyce Kościerzyny. Egiertowo to jest wieś, w której z drogi wojewódzkiej można skręcić na „dwudziestkę”, żeby dotrzeć do Kościerzyny. Możliwości jest więcej, ale przypuszczałem, że z Kartuz najprędzej ktoś mnie właśnie weźmie zmierzający tam i podziękuję temu komuś w Egiertowie. Nie to, żebym znał dobrze Kościerzynę, jeszcze długo mógłbym ją poznawać, ale chciałem być w jakimś zupełnie nowym dla mnie miejscu, myślałem, że może uda mi się dojechać stopem do Nowej Karczmy, która była dla mnie tylko nazwą na drogowskazie.

Wylot był trochę nieprzyjemny, wymagający czujności, to znaczy miałem krótki odcinek drogi od zakrętu do mojego łowiska i musiałem pilnować cały czas, żeby odpowiednio wcześniej wyciągnąć rękę, kiedy nadjeżdżał samochód. Miałem wypożyczoną książkę w plecaku i trochę nadziei, że może ją poczytam na którymś wylocie, czekając, ale do tego jest potrzebny wylot z długą prostą, na którym długo się czeka, zanim będzie trzeba wyciągnąć rękę, można w międzyczasie przeczytać kilka zdań. W ogóle drogi wokół Kartuz wydają mi się mało przyjazne pieszym, bez poboczy albo z wąskimi poboczami, kręte i otoczone lasem. Miło się jedzie taką drogą, ale trudno się nią idzie i trudno by było na niej iść i łapać, niebezpiecznie. Iść i łapać to raczej na krajówce z marginesem. Na moim wylocie był słupek autobusowy i czekał z boku siedząc na czymś jeden facet. Długo czekał, z pół godziny chyba tak byliśmy, myślałem, że może zacznie ze mną rozmawiać, powie, że nie chcą się zatrzymywać, ale nie było rozmowy. Zabrał mnie w końcu ktoś do Somonina, gadaliśmy o pociągach i autobusach. Do Egiertowa było 11 kilometrów, do Somonina chyba 6. Pomyliłem się więc w swoich przypuszczeniach, zaczęło się od małego kawałka drogi, ale ucieszyłem się jak wysiadłem, że w końcu ruszyłem. Dalej na to już opisane spotkanie z „dwudziestką” przestawiły mnie dwie kobietki ze zgrzewką oranżady na tylnym siedzeniu. Droga była kręta, przez bukowy las, słońce przeświecało przez te zielone liście, szybko to wszystko musiałem chłonąć, ale bardzo taką scenę lubię. Mnóstwo jest takich scen tutaj na środkowych Kaszubach, łatwo się znaleźć w takim lesie. Blisko rodzinnego domu, z którego wyszedłem, po drugiej stronie rzeki właśnie Kamionki, też jest taki las. Świetnie mi się kojarzy, wybawiłem się tam nad tą rzeką.

W Egiertowie było trochę wietrznie, przeszedłem kawałek główną drogą, obok fotoradaru i szkoły, żeby skręcić na tę obraną w ciemno Nową Karczmę. Naprzeciwko mojego wylotu była remiza strażacka i chyba było mi trochę zbyt ludnie jeszcze, żeby grać na harmonijce. Wkrótce zabrał mnie gość może w moim wieku, w starym Passacie, takim niewymuskanym. Lubię takie samochody, to znaczy samochody, które służą ludziom jako narzędzie, nie są noszone na rękach jak pisklęta, tylko są używane, zużyte, wykorzystane. Od strony pasażera miał popsutą klamkę i żeby mnie wpuścić i wypuścić kierowca musiał ją obsłużyć sobie znanym sposobem. Mogły się pod deską rozdzielczą walać jakieś drobiazgi, narzędzia albo części, mógł być pył i brud pod nogami. To był taki wóz z męskiego świata, nasz odpowiednik szerokich amerykańskich wozów, których używają może dzisiejsi kowboje. Zanim to wszystko sobie obejrzałem, usłyszałem, że może mnie zabrać tylko do Połęczyna. Możliwe, że się uśmiałem w sobie na myśl, że nie mam pojęcia, czy to blisko, czy daleko, a kiwam głową i mówię, że jedziemy. Lubię tak tracić kontrolę nad trasą, mieć tylko zarysy planu, móc dać się ponieść drodze, jeśli akurat trafi mi się kierowca, który jedzie w inną stronę. Nowa Karczma to dobre miejsce, ale to był tylko pretekst, żeby jakoś zacząć, w którąś stronę jechać.

Połęczyno leży obok tej mojej wczorajszej drogi, także mój kierowca skręcił i zostawił mnie na głównej, trochę „nigdzie”. Tak by mógł ktoś pomyśleć, ale dla mnie to właśnie było „tu”, to warto zobaczyć. Droga była po obu stronach obsadzona drzewami, szpalerem, który gdzieś daleko wydawał się nawet z góry ją obejmować a potem, gdy skręciła, był też tłem, w które wjeżdżały samochody. Jest maj i wszystko się „mai”, kwitnie, wzrasta, przystraja się. Jabłonie w kwiatach, łąki w mleczach, drzewa „zwykłe” w pąkach i młodych liściach. Młode liście oglądałem zwinięte, delikatne, jasne, czekające by w swoim czasie się rozwinąć, wyprostować, wzmocnić i ściemnieć. A może nie wszystkie liście tak ciemnieją, jak bukowe. Zwracam uwagę na drzewa, ale mało jeszcze na nich się znam. Postanowiłem iść tą drogą, znaleźć jakieś dobre miejsce do zatrzymywania samochodów, chyba dlatego, że droga była trochę jak główna – samochodów wprawdzie mało, ale szybko przejeżdżały, prosta droga, no i te drzewa. Nie pamiętam, czy kompletnie nie było gdzie się zatrzymać, czy chciałem kawałek pójść. Zmieniłem stronę drogi na lewą, żeby uważać na siebie, i szedłem poboczem starając się nie skupiać na tym, czy gdzieś jeszcze dzisiaj dotrę, czy po prostu za jakiś czas zacznę wracać. Starałem się być tu i chłonąć to, co też tu jest, szukać poezji. Skręciłem na łąkę – zielone pastwisko z mleczami, bo mnie pociągnął jego widok. Pomyślałem jakiś zaczątek takiej myśli, że może droga w znaczeniu szosy, śladów kół czyichś, jest mi w ogóle niepotrzebna i mogę równie dobrze albo lepiej iść i szukać tej poezji albo iść i być na tej łące, środkiem. Ubita droga jest raczej potrzebna, żeby wrócić do domu. Trochę szybciej wrócić do domu, niż gdyby się wracało idąc środkiem, na azymut. Tylko tyle? Na drodze ubitej można też łatwiej spotkać drugiego człowieka, na przykład kierowcę, i poznać trochę jego, posłuchać jego opowieści. To też warto, ale lubię zejść z takiej drogi czasem i pójść takim pastwiskiem.

Trafił się w końcu człowiek, z którym pojechałem trochę dalej – w końcu ktoś odpowiedział, że jedzie do Nowej Karczmy. Zdradziłem mu, że dzisiaj wędruję, zaśmiał się jakoś w rodzaju, że taki dzień też musi być. Rozmawialiśmy o pogodzie kiepskiej, bezdeszczowej, która musi martwić rolników. Później tego dnia trochę mżyło, dłuższy czas nawet, ale takiego dużego, długiego deszczu to od końca zimy ja nie pamiętam. Po drodze minęliśmy spore jezioro, położone blisko drogi. „Piękne Kaszuby” – powiedział kierowca i weszliśmy w ten temat pięknych jezior, „kółka raduńskiego” i kajaków. W Nowej Karczmie kierowca opowiadał, jak to wielu ludzi ma aż więcej dobytku, niż potrzebuje i muszą ciężko pracować, żeby utrzymywać niepotrzebnie liczne samochody na przykład. I mówił, że nie jest źle dzisiaj, nikt do nas nie strzela. Miejscowość przejechaliśmy prosto, bo chciałem jechać dalej, jak zobaczyłem tablicę wskazującą „Tczew” na skrzyżowaniu. Miałem gdzieś „z tyłu głowy” już powrót, a z miasta Tczewa łatwo się dostać dalej. Zdążyliśmy jeszcze zgodzić się, że warto próbować coś zmienić na lepsze w naszej rzeczywistości, chodząc na wybory. Ja dodam od siebie: przemyślawszy najpierw, na kogo warto oddać głos. Najbliższa okazja będzie 26 maja, wybory do Parlamentu Europejskiego. O ile wiem duża część dziś stanowionych praw przychodzi do nas z zachodu i trzeba się z tym liczyć, dlatego uważam, że to są ważne wybory. Mój kierowca jechał do Liniewa i zostawił mnie na skrzyżowaniu.

To było to skrzyżowanie za Nową Karczmą, które się raczej nie nazywa, od którego zacząłem opowiadać. Przypomniałem sobie tam Kamionkę i stary wiersz, który tam stojąc zacząłem pisać, ale nie byłem tam długo, bo wkrótce trafili się ci starsi państwo i znalazłem się w Iłownicy. Mała miejscowość, były tam zakręty, przystanki autobusowe, duży zakład skupujący zboże i dwaj chłopcy, grający w piłkę. Chwilę tam spędziłem, nawet namyślałem się nad zaczekaniem na któryś autobus, do Starogardu albo do Kościerzyny. W jedną stronę kursowały tam według rozkładu dwa autobusy dziennie – rano i po południu. Trudno się tam dostać, a ja tam byłem, byłem w Iłownicy. Przy tym dużym zakładzie zbożowym stała stodoła, na jej ścianie szczytowej zawieszono wielką płachtę z wiadomością: „JEZUS SZUKA CIEBIE” i ze słowami papieża Franciszka: „Nigdy nie jest zbyt późno, by się nawrócić, a to jest niezbędne, teraz! Zacznijmy już dzisiaj.” I na innym miejscu na tablicy wypisano również słowa papieża: „Otwórzmy nasze serce na miłosierdzie! Boże miłosierdzie jest silniejsze niż grzech!” Ktoś zadał sobie wiele trudu, żeby wypisać te słowa w takiej małej wiosce, więc postanowiłem po prostu Wam je przekazać. Myślałem, że może już nikogo nie złapię, wsiądę do autobusu i wrócę do domu po przesiadce na pociąg, ale to jeszcze nie był koniec.

Następny kierowca powiedział, że może mnie zabrać do Skarszew. Nie wiedziałem w ogóle, że one są przede mną, że leżą po drodze. Ucieszyłem się, bo w Skarszewach jest ciekawy budynek dawnego dworca, widziałem go kiedyś na zdjęciu. Wspomniałem o tym i zaczęliśmy rozmowę o zabytkowych budynkach, które można uratować od niszczenia, jeśli będą „używane”. Dowiedziałem się, że w Starogardzie odnowiony dworzec służy między innymi Straży Miejskiej. Ja z kolei opowiedziałem o bibliotece na dworcu w Kartuzach, który wprawdzie jest zbudowany od nowa, ale na wzór dawnego budynku. Mój kierowca pamiętał, jak na dworcu w Skarszewach były i pociągi, i bufet z herbatą i herbatnikami. Proponował mi podwózkę do Starogardu, ale powiedziałem, że jak już jestem pierwszy raz w Skarszewach, to je chętnie obejrzę. Podrzucił mnie pod sam ten dworzec i pomyślałem, że tacy są ludzie: podrzucają pod sam ten dworzec, jeśli chcę go zobaczyć i przyjmują życzliwie człowieka, który chce wędrować i poznawać świat.

Dworzec był z czerwonej cegły, spory, z ładną czerwoną dachówką i ośmioboczną wieżyczką, na której nie ma już zegarów. Na tej wieżyczce coś, co bardzo lubię, czyli dachówka zawieszona pionowo na ścianach. Wewnątrz częściowo zamieszkany, częściowo zapuszczony, a w środkowej części miał być otwarty „klub” dla seniorów, ale chociaż godzina się zgadzała, był zamknięty. Przed dworcem plac brukowany, z którego odjeżdżają autobusy i busy, sprawdziłem sobie transport do Tczewa, równo za godzinę. Za dworcem łąka, która musiała kiedyś być torowiskiem. Poszedłem poznawać Skarszewy, świadomy, że muszę robić to niestety szybko.

Pierwszym, co zaciekawiło mnie w tym miasteczku, był zielony drzewny wąwóz widoczny za jakimś ośrodkiem zdrowia, z jego parkingu. Wlazłem tam, bo to w końcu publiczna placówka, na tyły parkingowe, i zobaczyłem w dole płynącą rzekę. Pomyślałem, że to pewnie Wierzyca, bo płynie przez Starogard i wydawało mi się, że mogłaby być i tutaj. Później, jadąc krętą trasą przez dużo wiosek busem do Tczewa, pomyślałem taki żart, że Kaszuby od Kociewia różnią się… Wieżycą. Idzie o to, że kaszubska Wieżyca to wzgórze leśne z wieżą widokową i pisze się przez „ż”, no a kociewska Wierzyca w Starogardzie jest rzeką i pisze się przez „rz”. Nie jest to jednak ścisłe rozróżnienie, bo rzeka Wierzyca zaczyna swój prąd na Kaszubach.

W Skarszewach jednak, tym drzewnym wąwozem płynie rzeka Wietcisa. Po drugiej jego stronie widać było dwie wieże kościelne i tam zanosiło się na centrum. Może już wtedy pomyślałem, że jedna z tych wież przypomina bardzo wieżę kościoła pw. św. Kazimierza w Kartuzach, z czerwonej cegły, zakończona spiczastym dachem z blachy. O ile dobrze bardzo szybko poczytałem w mieście, jedna z tych wież, podobnie jak ta kartuska, należy do kościoła poewangelickiego i pewnie stąd podobieństwa w formie. Konkretnie w Skarszewach to kościół z czerwonej cegły neoromański. W Kartuzach – neogotycki. Różnica jest w ostrych łukach.

Przeszedłem przez rzekę po deskach stalowej kładki, konstrukcja w ładnym zielonym kolorze. Zatrzymałem się po drodze nad środkiem nurtu i patrząc na fale, na wodorosty czesane wodą, pomyślałem o tym, że starożytny Grek dopatrywałby się w tej wodzie jakichś istot duchowych – nimf rzecznych. Czytam ostatnio ponownie „Mitologię” Jana Parandowskiego i podoba mi się otwartość tych ludzi starożytnych na tajemnice przyrody, poszukiwanie ich wyjaśnienia i jakiś ich szacunek do naturalnych zjawisk, które przypisywali działaniom otaczających ich zewsząd istot duchowych. Nie podzielam tych wierzeń oczywiście, ale nie dziwię się, że nie znając jeszcze chrześcijańskiej Biblii, przeczuwali, że świat nasz ma wymiar duchowy, że Ktoś się w nim kryje. Taki piękny, tak złożony świat, liść a w liściu komóreczki, przypadek? Nie sądzę.

Skarszewy mają mały rynek, plac z fontanną założony na dużej pochyłości, tak jakby miasteczko było położone w górach. Częste w tych stronach ulice i honory dla generałów Wybickiego i Hallera. Na wzgórzu nad rzeką duży, starutki dom z czerwonej cegły, przeszło mi przez myśl, że to może pozostałość po zamku, tak był położony. Rzeczywiście pozostał on po zamku joannitów. W mieście widać też było ślady murów obronnych, raczej miejskich niż zamkowych. Wokół rynku drogi samochodowe upchnięte między stare domy, tak że chodniki bywają prowadzone pod narożnikiem domu, który się wspiera na słupie, mogą też się po jednej stronie drogi nagle skończyć, każąc cofnąć się do przejścia na drugą stronę. Miałem tę godzinę, ale myślałem sobie beztrosko, że miasteczko jest małe, nie pamiętałem jakoś, że na dworzec to jeszcze przez rzekę przy stadionie i wracając trochę się spieszyłem, żeby nie uciekł mi ten bus do Tczewa. Jechaliśmy nim powoli i dokładnie w kilka osób, ja do końca, do dworca. Dalej było szybko, pasowały mi pociągi i we Wrzeszczu do drugiego wsiadałem nawet razem z Żoną, która akurat też już wracała pod wieczór do naszego domu.


1 Pisałem jako gitarzysta. „Dłoń chwytająca” to znaczyło u mnie dłoń lewa, odpowiadająca za skracanie strun. „Chwyt” gitarowy to układ palców, za pomocą którego wydobyć można z gitary „akord” czyli zestaw dźwięków.

2 J.w., „Dłoń grająca” to znaczyło dla mnie dłoń prawa, odpowiadająca za uderzanie w struny.

3 Droga krajowa nr 20 ze Stargardu do Gdyni.

4 Tamtej nocy w fosie miejskiej w Chojnicach odbyła się kolejna Chojnicka Noc Poetów, byłem i słuchałem.

5 Edward Stachura „Wszystko jest poezja”

6 To stwierdzenie zawdzięczam poecie Janowi Rybowiczowi, patrz: „Ze snu obudzony” oraz muzykom Starego Dobrego Małżeństwa – piosenka o tym samym tytule, słowa: Jan Rybowicz, muzyka: Krzysztof Myszkowski;


https://www.youtube.com/channel/UCHtV9nZTBplZTIvjuDoAahw

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Name *