Jeden z zimowych dni krótko po tych dniach świątecznych. Pierwszy dzień roboczy po nich, więc już czas mi do mojej roboty. W tym mieście małym najbliżej mojego domu (jedno naprawdę maleńkie miasto jest jeszcze bliżej) czekam na pociąg na dworcu na rampie dawnej towarowej pod dachem. Czas i miejsce.

Ten pociąg, co tak na niego się bardzo spieszyłem z cmentarza, bo muszę pamiętać, jednak nie jedzie ten pociąg. Coś nie zagrało w obliczeniach drogi też skądinąd niepotrzebnych. Niepotrzebny pośpiech i plan, i niecierpliwość, którą okazałem. Dobrze, że podróż ta już od początku właśnie tę mądrość – zasadę swą mi przypomina.

Trochę tylko jest mi zimno. Nie bardzo. Wielkie masy śniegu spadły w nocy i od rana, leżą teraz podzielone – te masy, na frakcje w formie górek na peronach tutejszych obu. A dwie górki brązowe to piasek służący by nikt tutaj orła nie wywinął, jak już nadjedzie pociąg z niedaleka, z mojego ulubionego miasta gdzie mi swego czasu kwitły fiołki i kasztany. Ponad tym białym śnieżnym płaszczem widać mniej niż zwykle. Najbliższe nawet domy drzewa – po drugiej stronie torowiska zza mgły są niedopowiedziane. To jest zabieg, który bardzo cenię, który lubią też na uczelni w rysunku: niedopowiedzenie. Lubię tworzyć zagadki małe w tych słowach i zastanawiać się, czy je kto odgadnie i kto.

Są dni poświąteczne w końcu roku i mam wolne: dużo wolnego, więcej niż kilka godzin. Kilkadziesiąt co najmniej godzin. Mam wolne i też zarazem: jestem wolny i oto co robi człowiek wolny i z kieratu skądinąd pożytecznego i dobrego uwolniony: wyjeżdża.  Jedzie. Podróżuje. Bilet kupuje i wskakuje. Z przesiadką dziś do miasta portowego i latarni – fortu. Pretekstu dostarczyła czerwona gitara, dama kier mego serca muzycznego, która tam została, jaskółeczka moja, po wakacjach. Będę chciał jeszcze przywitać się z Morzem, cześć mu dać i wyznać mu piękno. Jesteś piękne. Co dalej sobie wymarzyłem wymyśliłem, to postaram się opowiedzieć potem. Dziś wieczór zapowiedzieć jutro (zmierzch zapada – noc się zapowiada) albo jutro rano. A dziś opowiem dziś. Właśnie jesteś, tu i teraz żyj. Stachura pytał, które z tych trzech jest najważniejsze – wczoraj dziś czy jutro. Ja z zapałem i entuzjazmem mówię dziś – póki młody jestem, póki krew we mnie gra. Ale krew będzie grała do końca i oby tak długo trwała młodość jako stan duszy serca umysłu, stan życia i człowieka. Nie raz już byłem stary i zmęczony. Całe dnie i niektóre beznadziejne noce w swoim czasie. Grzechy przeciw duchowi młodości. Nie raz już byłem stary i zmęczony, ale zawsze mogę być młody i pełen zapału. Na pewno. Więc dzisiaj opowiem dwa pociągi i morze, a to dopiero początek. Wisienka na torcie. Słuchajcie.

Pół godziny przed odjazdem otwierają dworzec, niewiele cieplej w nim niż poza na przestrzeni.

Pociąg tej nie bardzo popularnej relacji nieco zaskoczył gabarytami. Dwa wagony piętrowe ciągnęła lokomotywa, z ludźmi w wagonowych wnętrzach. A teraz ciągnie jeszcze nas.  To dużo, bo widywany nie raz z samochodu pociąg ten zwykł był jeden wagonik marny posiadać.

Przyjemnie ciepło, powoli roztapiają się lody te, co we mnie wlazły wrosły gdy czekałem. Kiedy siedząc w tym wagonie poddać się bezwładności, to matka lokomotywa lekko kołysze i podrzuca aby złapać dzieci swoje.

Zamierzałem dosiąść się do kogoś, nie siedzieć samemu. Bo jednak nie tak żyjemy i jesteśmy sobie potrzebni. Może bym z kimś takim porozmawiał, może nie. Tego w tym pociągu się nie dowiemy, bo nie znalazłem nikogo pojedynczego, aby móc jak najprościej zapytać czy można. Znowu właśnie sam zostałem takim pojedynczym.

O wiele za wcześnie atakuje mnie sen.  Rzeczywiście krótko spałem w nocy, ale to jeszcze nie powód, przecież chcę jeszcze dziś wieczór Morze zobaczyć, albo więcej raczej usłyszeć w ciemności. Więc muszę się trzymać nie spać. Na przesiadce mam czterdzieści minut pójdę na kawę wypiję tę czarną krew życiodajną, jak mówię sobie żartem.

Pomogło mi to, ta kawa i bułka z serem. Właśnie ruszyliśmy drugim pociągiem w najlepszych kolorach. Jak wsiadałem pamiętałem iść do człowieka i wyszedłem z wagonu gdzie było pusto i możnaby samemu siedzieć i być i przyszedłem w inne miejsce gdzie dziewczyna młoda siedziała i zapytałem czy można. „Tak, pewnie.” Prawie zawsze tak się słyszy, ale zawsze pytam jednak. Nie gwałtownie, tylko łagodnie z ludźmi. Tylko. Ucieszyłem się cały chociaż nie rozmawiam i nie patrzę nawet specjalnie, to nie o to chodzi. Nie o to idzie mi. O sam fakt. Jeszcze przedtem zanim tu wskoczyłem na peronie można było patrzeć do woli na spadający śnieg, drobiny śniegu, gromady śniegu, jak te białe liście niebieskich drzew. Bo jeśli w niebie są ogromne niebieskie drzewa, to jak nimi potrząsa anioł, ogrodnik Rafał Urban, albo wiatr, to takie są skutki. Śnieg pada na ziemię tę. W takiej chwili nawet nie żal, że to nie jest lato, czego mi osobiście żal często jednak, jasnego czasu słonecznego.

Nie wyszło mi trochę to oswajanie z ludźmi, bo druga stacja i dziewczę już wysiada.  Następnym razem siądę do kogoś, kto jedzie do końca (po czym się to poznaje? jakieś zacięcie w oczach?) Doszedłem do końca pociągu i jakoś już do nikogo nie było mi po drodze. Czasami bywa, że do kogoś jest, na to liczyłem, na tego kogoś: że tu jest. Chyba nie. Nawet gdybym czuł się samotny dziś bardziej, kto zna mnie ten wie, że jakimś lodołamaczem to nie jestem. Zimowe skojarzenie.

Staram się jednak do ludzi. W swoim zakresie ograniczonym może, ale jednak coś. Ja wiem pamiętam ile może pomóc podnieść człowiek zupełnie nieznany naprzeciw albo obok siedzący: współpasażer albo kierowca.  Raz jadąc zupełnie rozsypany na tysiąc do „wolnego miasta” pocieszała mnie pani dobra, dziewczyna, co uśmiechała się do mnie nieznajomego, co matematykę miał rozłożoną, ale nie ona mu była w głowie, tylko inne nieszczęście człowiecze. I dawała mi ten uśmiech i zaraziła mnie, chociaż było bardzo źle i niewiele miałem tak strasznych dni, uśmiechałem się trochę chociaż dopiero co na coś zupełnie innego mi się zebrało.

Szyba lustra w toalecie komuś się nie spodobała. Jakiś przeciwnik ustępów kolejowych  rozbił to lustro (ale nie wierzę, że będzie z tego siedem lat opóźnień – opóźnienia są stałe w tych pociągach i biorę je z nimi nie mniej entuzjastycznie, bo jedziemy szybko zapalczywie) na tysiąc kawałków. A tafla to była bezpieczna, nie rozprysła się tylko pękła na tysiąc na swoim miejscu. Podzieliła się. I można zobaczyć twarz swoją podzieloną na tysiąc. Piosenka się kojarzy, chociaż tam dzielono na dwa tylko: dom, ciało, ulicę. I miasto na wschodni i zachodni według najpopularniejszej interpretacji. Facet z siedzenia przy drugim oknie zagadnął mnie czy to już jego stacja. Tak jak on nie miałem białego pojęcia (śniegu; śnieg białe pojęcie; najłatwiej w śniegu pojąć, że jest biały, trudniej na przykład to, że jest wodą; śnieg białe pojęcie: zimowe skojarzenie; pyszna zabawa; „jaka pyszna sanna” *  ), ja też nieczęsto jeżdżę tędy. Pani konduktor nam wyklarowała.

Piszę to teraz właściwie dla zabawy. Pyszna zabawa w skojarzenia wypełniła nam wczoraj dużo czasu przy stole po kolacji w domu moim z dobrą kompanią złośliwą. Piszę dla zabawy: chciałbym na pewno głębokie, ważne i ważkie (jak ważki – skojarzenie letnie i lotne) rzeczy nieść w tych słowach, głębię mądrość jakąś. Uczyć albo tłumaczyć, zastanawiać się o rzeczach bardziej nieśmiertelnych.  Ale to teraz pisanie, ważkie czy nielotne, jest radością i jakimś dobrem dla mnie: nie koniecznością. Gdybym koniecznie pisał, na przykład na chleb, nie smakowałoby mi to tak (ale chleb by smakował i był dobry, więc ja nikogo tu nie potępiam). Dźwięczny jestem cały, że mam co pisać czym oddychać tak lekko i radośnie, a jeszcze kołysanie miłosne pociągu, od którego dla mnie jedno tylko może być lepsze na ziemi i lepsze jest z pewnością. Dane mi było zobaczyć ciebie znowu, dane mówię, bo nie marzyłem nawet, nie o tym już marzyłem, już o tym nie marzyłem a uradowało mnie to do śpiewu. Serce śpiewa w niektórych okazjach. Dane więc nie za wytrwałe marzenia sny prośby do Nieba dobrego. Całkiem w prezencie, czysto za nic, najpiękniej. Zobaczyć ciebie znowu, ja o tobie pisać nie potrafię, więc tu skończę.

Podszedłem do otwartych drzwi na peronie staliśmy w mieście gdzie odkąd pamiętam sprzedają wieżę ciśnień i jeszcze się nie zgłosiła żadna księżniczka ani smok straszny, ani rycerz bohaterski, ani nawet szewc Dratewka (to może być dla nas niezła okazja), w tym mieście na innym peronie zobaczyłem pociąg w barwach jak ten, z czerwonymi oczami i stacją docelową pisaną na pomarańczowo. Dokładnie taki pociąg mnie ze zdjęcia zrobionego latem prześladował, sugerował, i oto. Jedziemy. Nie tym pociągiem nie do tego miasta, ale to tylko miejsca. A to droga.

Przez ten czas jak nie pisałem dużo się za oknem przewinęło. Przeminęło z szumem. Oświetlona eksponowana iglica wieżyca pośrodku dachu wieży konkatedry. Pierwsza rzecz jaka oznajmia o mieście. Z bryły kościoła pierwotnej niewiele dziś można dostrzec, zbiedniała przez wieki i nawet jej gotyk nie jest już taki czysty: jest dość toporny. Mimo tych, wzbudza pozytywne odczucia. Zwłaszcza wnętrzem.

Z pociągu prosto do portu. Do latarni i nad Morze. Rozmowy nasze. Lampka na zrębach fortu również dostała wiele komplementów, ale to temat z innej opowieści, która oby powstała. Kupiłem chleb na rano, bo wcześnie ruszam. I „Bosmana” piwo lokalne świetne.

Teraz jest późny wieczór i jestem na kwaterze. Czekała tu na mnie moja dziewczyna gitara czerwona – dama kier.  Długo nie mogłem jej nastroić, kapryśna pani, jakby nie dawała się długo przeprosić, że tak ją tu pozostawiłem. Jednak pogodziliśmy się i nastrój (strój) ma wieczorowy akuratny. Jest dobrze.

Jak się rzekło wcześniej, dzisiaj opowiadam dzisiaj. Ósma dwadzieścia dwie ruszyłem z tego miasta trzecim pociągiem tych barw, plaży i morza, daleko na południe przez cały kraj prawie. Do miasta dwudziestu dwu mostów na wielkiej rzece i jej siostrach przybranych, kanałach przekopanych. Prześliczny ten pociąg bezpospieszny zatrzymuje się wszędzie: „cudne manowce” 1. Grał na razie nie będę, bo wsiadło nas dużo i dużo nas jest i mógłbym komu przeszkadzać. Mocna czarna herbata na początek tego dnia. Może kiedy państwo z siedzenia tuż obok wysiądą (nie jadą daleko, to da się zobaczyć: bez zacięcia w oczach; bez większego bagażu ręcznego) to pogram cicho palcami.

Pełny jest ten pociąg, chociaż jest rano. Jesteśmy w tym mieście gdzie wczoraj miałem przesiadkę, więc zamknąłem koło.  Teraz w inną stronę już, do miasta całkiem bez starówki zrównanej w ostatniej (oby ostatniej, ludzie) wojnie i dalej. W porze po obiedzie powinienem być w najbliższym mi mieście z tych, które rzadko odwiedzam. Tutaj gdzie staliśmy, już jedziemy, wielkie jakieś zakłady, kominy a ze wszystkich dym taki biały, że możnaby pomyśleć, że to właśnie tu produkują śniegowe chmury: tu właśnie wczoraj wieczór padały białe liście z białych koron niebieskich drzew. Czemu nie.

Wczoraj były puste pociągi, za to dziś bardzo społecznie jedziemy, aż ciasno.  Czytałem kiedyś o kolei przez cały kontynent, którą się jedzie tak długo, że ludzie poznają się nawzajem, dzielą co kto ma. Może dlatego też, że serdeczni ludzie wschodu jadą.

Czytam po trochu „Hobbita”, bo Dzisiaj tu jutro tam” 2 i na to wszystko właśnie czas dziś i jutro. Zaczęły się te tereny i stacje, gdzie umocnienia zostały, wały bunkry. Wrześniem szukaliśmy z kumplem tych śladów w tajnym mieście, którego nie było na mapach.

Żałuję trochę, że jest zima i nie będę mógł grać na ulicach. To zawsze jest wielka przyjemność i też jakieś uspołecznianie, oswajanie się. Po swojemu, tak jak to umiem. Gitara ta jest moim lodołamaczem na te wszystkie uprzedzenia i rezerwy ludzkie, jakbym ja nie grał tobym może brata nie poznał i wielu wielu kompanów mniej i bardziej muzycznych, na pewno nie poznałbym tamtej dziewczyny z miasta na zachodzie, co było w lipcu i której poważnym kłopotom nic nie umiałem zaradzić. Może nawet ciebie bym nie poznał, pamiętasz.

Napis kredą na ciemnej ścianie „WC 40 m” i strzałka. Poniżej „biegiem 20 m”. Jak oni to zrobili. Niedługo postoimy dłużej, w mieście które ma swoje tango i wszyscy są za Kolejorzem. Rozejrzę się wtedy, czy gdzieś tu może nie przeszkadzając mógłbym cichutko na palcach Nothing else matters” 3 zagrać albo inną delikatność. Nie czas na ostre nuty i nawet nie nastrój mój. I gitary strój: ubrała się dziś raczej zwiewnie, dziewczęco i tak jej dziś trzeba grać, jak mi zagra. Tym bardziej z nocy wychodząc, od rana, budzić się niegwałtownie, w końcu nie ma dziś żadnego egzaminu (zaspanie na egzamin dało mi mocne wrażenia pewnego poranka).

Pociąg zrobił się tłumny. To innym razem, mogę sobie w głowie pośpiewać. To mi zawsze wolno. Piosenka której nie da się przestać śpiewać” według Edwarda Stachury:

„Słońcem byliśmy
Cieniem jesteśmy
Słońcem będziemy
Dziećmi swych dzieci”

Na oryginalne wykonanie akordy idą D G A D, o ile mnie ucho nie myli i stary adapter trzaskający. Nie wiem, czy ktoś poza Autorem się brał za ten utwór, jest taki specjalny zespół, który bierze się za jego i nie tylko jego, ale nie swoje wiersze, ja nie mówię, że to źle, ale moim zdaniem nie wszystkie zrobili tak dobrze i odpowiednio, jak niektóre. Dlatego ja niekiedy wolę mniej popularne wykonania Steda. Nigdy też piosenka tak nie żyje, jak kiedy słowa śpiewa autor słów. Co by nie było. Wspomnijmy tu Ryśka Riedela, który jak śpiewał, to mówił o sobie.

Wiem, że piosenkę której nie da się przestać, śpiewali z Autorem hipisi w jakimś mieście w kraju Hamleta.

Ten pociąg jest jeszcze bardziej pełen, niż mi się wydawało. Do toalety szło się jak między namiotami na wielkim letnim biwaku przy granicy na zachodzie. Myślę sobie, że wiem czemu tak jest. Mnóstwo mrowie nas studentów wraca do miast akademickich na szampan noworoczny. Wiozą teczki rysunkowe, koty, nawet jedną gitarę spotkałem po drodze. Nie ma co narzekać, to dobra droga, nic nie pomyliłem. Jest tak, jak ma być. W otulinie wielkiego miasta, kilkadziesiąt kilometrów przed nim i za nim było tu ciasno jak nie wiem. Aż nie pisałem z tego wszystkiego i patrzyłem tylko nie opowiadając.

A teraz i oto. Płaski zmarznięty kraj ten. Pola i pastwiska z kępami drzew, a po drugiej stronie las. Teraz po obu. Niedługo minę miasto, gdzie na wieczór wrócę na nocleg. Wiem o nim raczej mało. Na ratuszu tego miasta robili pierwszy w kraju piorunochron i było to bardzo dawno. Podobno, nie widziałem, w porze hejnału południa, jak w wielu miastach, na ratuszu są atrakcje. Podobno wyjeżdża niedźwiedź z dziewicą na grzbiecie. Jak w pogodynkach albo szopkach albo zegarach starych niezwykłych. Kiedyś gubiłem się w tym mieście i znalazłem martwy dworzec wschodni (na szczęście nie jedyny). To zawsze przykry widok, martwy dworzec, rozkład a nie rozwój, ja się cieszę, że są te tory, więc jasne.

Jest wieczór drugiego dnia. Dużo upłynęło wody i znów piszę, ale nie wiem co to jest, to pisanie pociągowe: to samo czy nowe. Bo nie wytrzymam dłużej w tej konwencji zapożyczonej, w której nie ma możliwie nazw własnych. Żeby to wszystko opowiedzieć, muszę oznajmić wszem i wobec, co jest treścią. Co chłonę. Wrocław i mosty jego. Nie chcę tu robić rozdziału, tytułu, mówię dalej. Już z pociągu wjeżdżającego dostrzegłem jeden most drogowy (byliśmy w tym czasie też na moście, kolejowej kratownicy) który otworzył mi gębę. Wantowy most o czterech pylonach, które się mijały, i liny się krzyżowały niby.

Wyskoczyłem z pociągu, wieczornie było, te hale ogromne żelazem i szkłem  wykonane oświetlone skąpo, tu to tam, takie większe gwiazdy – lampy niski pułap nieba dworcowego określały. A wyżej łuki z blachownic stalowych. Odkąd studiuję, bryła wnętrze przestrzeń i konstrukcja potrafią mnie zachwycić. Długi wysoki hol dworca, korytarz dla gołębi górą i ludzi padołem, stanowiska bezpłatnego internetu obok stanowisk taniego wina. I kaplica świętej Katarzyny. Chciałem wejść, zamknięte. Tak nie powinno być.

Dalej bryła dworca. Neogotycki zameczek i ornamenty jego: koło na trzy i na cztery płomieniami dzielone. Wieczornie było, ciemno zimowo, więc właściwie mostów obchodzić jeszcze nie zacząłem. Jutro. Dziś z dworca nogami żeby pamiętać i poznać, szedłem na Most Grunwaldzki i dalej, do znajomej jedynej w mieście tym, wielkie jej dzięki z miejsca tego siedzącego w pociągu osobowym. Po drodze Urząd Wojewódzki ciekawie wygięty i wielki porządek filarów jego (wielki porządek powinien być kolumn, ale nie wiem jak to powiedzieć, filary bo przekroje kwadratowe, wielki porządek, bo przez wszystkie kondygnacje). Piszę teraz zapalczywie szybko o niczym nie zapomnieć wszystko złapać cały ten czas ulice miasta. Gdybym poszedł dalej prosto, byłbym na Moście Pokoju. Upewniłem się na mapie i skręciłem w lewo do Grunwaldzkiego. Zwróciło moją uwagę to mniej więcej na środku Odry, jaki solidny most silny, katedra na Tumskim igłą wbija się w niebiosa, płynie woda, ale Most Pokoju tuż przy Moście Grunwaldzkim. Ciekawe co by jeden o drugim powiedział. Strasznie długo i dokładnie pamiętamy ten Grunwald. Ileśmy krwi przelali rycerstwa europejskiego, co niemiara. Wielkie zwycięstwo. Wiele matek płakało. I dzieci. A czy czcimy mostem pokój toruński, który zawieruchę uspokoił?

Przyjeżdżają tu pewnie czasem Niemcy: do dawnego Breslau. Most Grunwaldzki nie kojarzy im się dobrze. O ile dobrze kojarzę, ich nie nasi przodkowie go zbudowali. Żart historii. Nie idzie mi o to, żeby Wrocław nazywać Breslau, żeby Niemcom czy komukolwiek innemu było miło. Ale gromy ciskalibyśmy całym narodem i nawet z mównicy sejmowej, gdyby w Niemczech czy gdziekolwiek na świecie decyzjami administracyjnymi czczono straszliwą wojnę minioną.

Abstrahując od nazw mniej i bardziej udanych, przechodziłem przez most z kamienia i stali, wielki tak, jakby go sobie rozpięły olbrzymy. Pod ogromnym łukiem (przyszły mi do głowy łuki triumfalne) zmieściłyby się cztery tramwaje jeden na drugim. Albo olbrzym i olbrzymka. Gdyby szli na spacer po obiedzie na przykład na Hradczany. Czemu nie.

Zaszedłem do jednego z tych bloków minionej epoki, sam w jednym z nich mieszkam, więc nie potępiam, dobrze wiem, że lepiej mieć gdzie mieszkać, choćby było szare i straszne: wielka płyta. Te jednak za mostem, których jest pięć, starały się przynajmniej nie być straszne. To znaczy: architekt się starał. Zaokrąglone kształty, okna w owalnych wnękach: polski zakompleksiony Gaudi tak by rysował. Lepsze to niż wielkie toporne jak krojone siekierą prostokąty w pionie i w poziomie: urozmaicenie. Wykonane z nowego, mniej ponurego materiału i koloru niejednego takiego jak ja by zainteresowały.

Ten pociąg nie jedzie dalej niż do Rawicza, więc nie przegapię w ciemności. Całe szczęście. Zmęczony jestem coraz porządniej: wrażenia dzisiejsze. Przed odjazdem jeszcze miałem chwilę grać sobie a miastu bluesa na końcu peronu.

Dzisiaj wstałem późno, leniwie, dziewiąta już, a ja dopiero zaraz odjeżdżam do miasta. Wrocławia to znaczy. Idąc na dworzec przez Rawicz pełny wdzięczności za spanie i jedzenie, ale coś jeszcze mi przyszło do głowy. Te małe domki i wąski chodnik. To miasto za bardzo przypomina mi Trzciankę. Trzciankę, w której nie byłem dawno nie dlatego, że bardzo nie chciałem. Chciałem. Żałowałem, że nie wysiadłem, jadąc do Stargardu w swoim czasie.

Okazuje się, że jest kilka pociągów osobowych tej krótkiej (jednocześnie wjechały na stację na sąsiednie tory z naprzeciwka osobowy Wrocław – Poznań i „intercity” Poznań – Wrocław; wszystko zagrało) relacji Rawicz – Wrocław. 64 kilometry, studenci 8,19, normalni 13 zł, czas jazdy 66 minut. Ten tutaj jeszcze ma trochę do odjazdu, już stoi i jest w nim ciepło. Za oknem bardzo drobne białe liście, jakby z niebieskich krzewów.

Opowiem chyba trasę widoki za oknem, jak ruszymy. Oba przejazdy wczoraj w ciemno były randkami z przestrzenią. Tylko ten most wantowy wypatrzyłem w mroku. Patrząc potem na plan dowiedziałem się, że to Most Osobowicki. Klasa most, mówię, choć jeszcze nie Calatrava. Calatrava Santiago firma, a właściwie konstruktor, to jest najwyższa klasa mostów. Pełne uznanie. Są one jak szkielety zwierząt albo skrzydła ptaka. Niezwykłe. „Wszystko jest poezja tam gdzie jest poeta” 4. i wcześniej w tej samej księdze „Każdy jest poetą” 5. Stwierdzone kategorycznie pozwala tej nazwy użyć także i mnie jadącemu. A że w dziedzinie uważności, świadomości życia, zmagalności (zmagać się) życia, w dziedzinie „losu niezłomnego”6 i „cudnych manowców7 Autor słów jest dla mnie autorytetem, to wystarcza mi, co napisał, aby mówić jestem poeta (najskromniej, tak jak się mówi „Jestem Szwejk.” 8 ).

My jedziemy w przód, płatki śniegu w tył. Szybko jedziemy, zapamiętale. Z podskokami i chwiejnie. Lubię ten taniec. Taniec to jest wspaniała rzecz. Bardzo dawno temu przeczuwałem to, kiedy tańczyłem jeszcze sporo, choć do nieszczęsnej muzyki tej epoki. Ale stan był szczególny jednak: zapomnienie o sobie, zapomnienie siebie. Niemyślenie. Nie ma ścian, czasu, mnie. Jest ruch i jest muzyka: melodia rytm. Uważałem już wtedy z całym przekonaniem, że taniec jako stan kiedy zapominasz siebie (inaczej: zapamiętujesz się) jest podobny modlitwie i może być modlitwą. Dowiedziałem się później, że słowa przecież nie są najważniejszą niezbędną częścią modlitwy. Pomagają nam czasem. Często przeszkadzają mi zwłaszcza. Za dużo słów.

Doczytałem się u Stachury schodów nad kanałem przy ulicy Długiej, na których siedział któregoś dnia. Znajdę to miejsce dzisiaj, żeby serdeczniej pomyśleć, może przypomnieć sobie wiersz. Normalna sprawa. Sted z kolei gdzieś na wschodzie spał na grobie Józefa Czechowicza. I serdecznie może śnił, że mogłem żyć w czasach tamtego.  Często wydaje mi się, że wolałbym żyć w innych czasach, jak żyli Rysiek, Sted albo Villon (o którym wiem tylko, że niezłym był w piciu i tęgie bale, nie wmawiam tu nikomu, że czytam pasjami: pamiętam co pisał w „Nadgrobku w formie ballady, który Wilon sporządził dla siebie y swoich kompanów, nadziewaiąc się bydź z nimi powieszony”, jak kochał kamratów swoich i to już coś, to sporo, to mi wystarcza). Więc często chcę żyć w innych czasach niż moje, choć łatwiejsze nie były: wszędzie dobrze gdzie nas nie ma. Tymczasem właśnie jestem, TUTAJ jestem i tu jest Pani Poezja. Nie potrzebuję żałować czasu i miejsca.

Zacząłem patrzeć uważniej, bo zaraz wjeżdżamy do miasta: Szewce, Wrocław Świniary. Te osady służebne średniowieczne. A dziś pole i kilka domów, trzcinowisko i krzakowisko i pastwisko we mgle i śniegu, poskręcane wierzby. To jeszcze nie miasto. Czekamy zwarci i gotowi z biletami w rękach, zabawna chwila napięcia, przerwania pisania. Silne słupy żelbetowe: Wrocław Osobowice. Robią tu wielki wiadukt nad torami. Czas wypatrywać wczorajszego mostu.

Pomyłka wczoraj. Pylony się nie mijają. Są po prostu dwa po dwu stronach drogi (i drugie dwa po drugiej stronie mostu) a ja patrzyłem po skosie.

„Irish Pub”. Wszedłem gdziekolwiek na piwo. Nachodziłem się: jak się cofnę wstecz. Z dworca na mosty Grunwaldzki i Pokoju, dalej na Tumski do katedry. Robiłem zdjęcia jej pięknym maswerkom, oderwała mnie muzyka. Słyszałem muzykę. Nie wiedziałem jaki instrument, ale wyczuwałem skąd. Jak nitka. Jak po nitce za muzyką ulicą w stronę Mostu Tumskiego, tam kobieta stała i grała Cichą noc”. Jej instrument był dęty i miał klawisze, nie wiem jak się nazywa. Dość, że wrzuciłem jej wszystkie drobne i zapytałem o tonację. Tonacja C, więc zagrałem z nią na harmonijce. Pięknie było. Ma na imię Wioleta i ma ślicznego czarnego kota. To znaczy karmi go, bo „mieć kota” to nieporozumienie. Woli Niemena od Grechuty, opowiadała mi, że Niemen człowiekiem był, nie wynosił się. Wielki szacunek Niemenowi. Zarabia tylko tym graniem i nie ma wiele. Wszystkiego dobrego.

Poszedłem dalej. Na wieżę katedry p.w. świętego Jana Chrzciciela na Ostrowie Tumskim wjeżdża się windą. Pan  z windy, chroniący to wszystko, był w Gdańsku i mówi, że miło pospacerować po Długim Targu. Pewnie że tak. Oczekiwał, że będę pod wrażeniem windy w środku wieży kościelnej, więc się uśmiechałem, nie mówiłem, że lubię te ciasne kręcone schody. I tak przed windą było ich trochę: zakręcałem się. Na piwku teraz siedzę i opowiadam. Już blisko spotkania przeszłego z teraźniejszym. Gubiłem się po mostach i kładkach pieszych: Most Tumski, Most Słodowy, Mosty Młyńskie, Most Piaskowy. Na przykład. Bo porzuciłem już nadzieję, że zobaczę i przejdę je wszystkie dziś albo dziś i jutro. Nie tędy droga, byłby to maraton, a nam trzeba spaceru. Poezji trzeba nam, a nie zadyszki, jeden z drugim. Lepiej chyba żyć uważnie nie zobaczyć wszystkiego pobieżnie tylko trochę kilka rzeczy dogłębnie. Do istoty. Na rynek wchodząc, stał bluesman znakomity, z Fenderem i malutkim piecem. Chciałem na harmonijce spróbować, ale ani było słychać, ani dotrzymywałem kroku. Świetnie grał i brak mi słów. Z metalową rurką na małym palcu miał ciekawe brzmienie i krzyczał (krzyczał!) na ulicy tej po angielsku, że wszystko co ma to ta gitara, i nie można jej mu zabrać. Nie chciałem mu przeszkadzać szybko poszedłem krótko zostałem. Czasami głupio mi, że ja też gram na gitarze.

Podchodząc zapytałem go, czy zna coś Dżemu (bo do harmonijki). Odpowiedział nieco zażenowany „czy są jakieś inne pytania?” Wyjaśnił, że nie gra Dżemu na „street’cie”, bo wszyscy grają, i kto tylko się za to bierze zaraz zaczyna „riedlować”. Naśladować Ryśka znaczy. On uważa, że to źle. A ja uważam, że graj i śpiewaj jak umiesz słowa Ryśka, jeden z drugim, i się tego nie wstydź. Byle szczerze i z radością. Bo byli zwykłymi ludźmi: Rysiek Riedel Czesław Niemen. I świetnymi artystami. Tak. Ale wolno grać i śpiewać, właśnie trzeba: niech żyją w piosenkach swoich. Gram czasem Dżem na „street’cie” i nie jest mi głupio z tego powodu.

W „Irish Pubie” tym gra Nirvana – „Polly”. Ruszam zaraz dalej, jeszcze tyle do odkrycia. Żyć się chce.

„Zorba”. Tak się nazywa ten bar czy herbaciarnia, bo herbat mają tu mnóstwo, i alkoholi. Musiałem wejść, Zorba w jakiś sposób fascynował swoim podejściem do życia, a szczególniej do muzyki.  Mówił na przykład, że jeśli i kiedy nie ma nastroju – to gry na santuri nie będzie. Na grzane wino wszedłem, zachwycony jestem ostatnio winem, ale także: pomysłem grzania alkoholu. To wino czerwone jest nie tylko pite, jest wdychane i chłonięte. Wszystko na raz. Całą istotą.

Chciałbym poznać to wszystko. Na przykład: poznać tę dziewczynę, która podała mi wino to prawie się przy tym nie odzywając. Jakby zła była albo smutna, ale robiła swoje. Nie wiem.

Śmieszne malutkie szachowarcaby są tu wyłożone. Żeby grać z kimś, mając z kim. Miła rzecz musi być. Ograłem ostatnio kilka osób w „Scrabble”, to wiem. Ustawiłem te figury na szachownicy, ale wielkiej gry z tego nie będzie.

Stachury „Wszystko jest poezja” obracam na wszystkie strony. Otwieram gdziekolwiek, czytam wciąż od nowa albo jeszcze raz tak samo. Po prostu. Poniekąd czuję towarzystwo, mniej czuję samotność, kiedy ktoś mi opowiada. Jak Edmund Szerucki, Janek Pradera, Michał Kątny i ten, który ich wszystkich wymyślił.

Poniekąd czuję towarzystwo. Dziewczyna, która tu w „Zorbie” podaje, ma na imię Iwona. Zdziwiła się, że zapytałem, ale i uśmiechnęła się. Po prostu, bo to proste rzeczy, nic wielkiego.

Na Moście Sikorskiego długo grałem Yellow Submarine 9 i Blues dla Małej 10. Aż jedna pani zapytała, czy mam fajkę. Wtedy poszedłem dalej do rynku. A tam na manowcach byłem dlatego, że szukałem tych schodów, gdzie siedział Sted i bronił się przed atakiem, którego szerzej nie wyjaśnił. Nie znalazłem tego miejsca. Przez 30 lat coś się chyba pozmieniało. Może jutro pojadę na Grabiszyńską, tam gdzie kilka lat temu spotykałem Ojca. Przez te osiem lat chyba nie zmieniło się tak wiele. Więc z mostu na rynek, Odrzańską. Na ulicy tam dwóch młodych chłopaków pijanych dużo bardziej niż ja słaniało się i pomagało sobie iść. Poniekąd ładne to było. To pomaganie.

Mnie ciągnie do ludzi. Tak. Właśnie tak. Nie jest łatwo być (żyć) samemu, jak się jest młodym zapalczywym szalonym może. Jak krew gra i wrze nieraz. Myślę sobie, że rozumiem Steda, który chociaż kochał poezję i poznanie („POEZJA to POZNANIE? TAK.” 11) to jednak marzył i o tym, że już nie będzie wędrował, że już nie będzie musiał wędrować. Dwie strony monety. Tej samej. Lubię być sam. I nienawidzę.

„Jak długo pisana mi jeszcze włóczęga
Ech, gwiazdo, ogniku ty błędny mych dni
Spraw, by skończyła się wreszcie ta męka
I zapędź – do czułych zakulaj mnie drzwi.” 12
„Się szło skrajem drogi powolutku straszliwie i cudownie samotnym.” 13

E. Stachura

Długo już, właściwie: za długo już włóczę się samotnie.

Samotności nie zostawiaj mnie zupełnie
Samotności nie zapomnij o mnie
Samotności morska wyjdź czasem z latarni
Samotności potrzebna jak powietrze

Niżej i wyżej podpisany

Dwie strony monety tej samej.

Ja piszę. Rozmawiam z zeszytem. Jak długo jeszcze? Jedna rzecz jest czasem mieć jakieś towarzystwo. Inna: żyć z kimś. Ta inna przepiękna jest w moich oczach, kto mnie zna może to widzieć doskonale. Ja: ten introwertyczny i nierozmowny mówię o tym otwarcie.

Piękne jest to miasto i cieszę się że tu jestem. Nawet jeśli chwilowo mi się nastrój rozrzewnił (rozcieńczył) nic to! Jestem daleko od domu, jak to homo viator, poezja, poznanie, podróż niech żyją! Pociąg powrotny już, ale jeszcze stoimy. Miałem już dziś myśli bardzo rozchwiane. Skrajne. Żeby jechać stąd w inne miejsce, byle człowieka spotkać. Bo rzeczywiście jak weszło we mnie wgryzło się to chcenie, żeby człowieka spotkać, to szukałem długo i niecierpliwie, czy nie znajdę. Jak pytanie tamtej pani o imię, jak chodzenie po lokalach, za jednym kielichem, jednym słowem życzliwym. Nic to. W każdym razie wieczorną porą trochę się miotałem po tym mieście a teraz jest dobrze stabilnie chociaż jeszcze szumi. Nie mam za to myśli rewolucyjnych, żeby zmienić miejsce: podoba mi się tu.

Mnóstwo muzyki. Otóż rozchwianego lekko uratowało mnie od uciekania gonienia znowu za czymś, czego się nie dogoni, od mało przemyślanych „po diable” pogoni, uratowało mnie to, że w tunelu podziemnym przejściu muzykę usłyszałem. Muzykę słyszałem wiele razy i zawsze tam szedłem, skąd ona i nigdy źle na tym nie wyszedłem. W tunelu przy Świdnickiej czterech chłopaków grało szlachetnego bluesa, Ray’a Charlesa i Johna Lee Hookera między innymi. Mi znane utwory głównie niestety tylko z filmu Blues Brothers. Ale znane na tyle, że stanąłem pół kroku dalej niż: z nimi – i dograłem. Byli nagłośnieni, więc i tak dużo bym im nie zaszkodził. Ale grało, zgrywało się, czułem i słyszałem to, każde słowo, każdy dźwięk: szczególnie ostre czucie i lekko tępy słuch człowieka, który trochę wypił wieczornie. Słyszałem i czułem, że jest dobrze. Co dziwniejsze każdy dźwięk mojej harmonijki gdzieś pasował: puzzle. Szlachetne bluesowe tonacje. Zapraszali mnie nawet przed mikrofon, nie krępować się, mówili. Krępowałem się. Jak to ja. I też jak to ja z czasem odkręciłem się. Tamy swoje. Grałem i słyszała wrocławska ulica i czterech muzyków dźwięki moje. Jaki piękny, rytmiczny jest blues. Podałem potem wszystkim rękę i wypytałem jak szybko na dworzec, bo zasiedziałem się. I oto po ciężkiej robocie jadę na kwaterę do Rawicza. Przysiadła się młoda dziewczyna jeszcze przed odjazdem. Zapytała, czy można. Jeśli o mnie chodzi, prawie zawsze można, ale źle jest nie zapytać. A nuż. Delikatnie łagodnie z ludźmi. Tylko tak. Nie ogniem i mieczem.

Kolejny (ostatni) dzień roku. I podróży tej. We Wrocławiu w barze podobnym do gdańskich „Akademickiego” i „Syreny” zjadłem wielki obiad za 15 złotych. Mam jeszcze kilka godzin w tym mieście. Jednak latem wszystko jest bardziej przystępne. O jedzeniu chciałem powiedzieć a propos, że kilkadziesiąt metrów bliżej rynku jajecznica z trzech jajek na maśle kosztowała 14 złotych.

Poszedłem w te strony co i wczoraj, nie znalazłem załogi bluesowej na Świdnickiej, dalej w rejon Uniwersytetu, na most jego i na Pomorską i Reymonta: Most Osobowicki (widziano go, kiedy na środku mostu grał sobie a rzece melodię o pewnym włóczędze), przechodzę, a tam nie ma żadnych want. Po prawej równie niewantowy Most Trzebnicki, którym chciałem wracać. Po lewej kratownica kolejowa, z której widziałem to cudo – wanty. Dowiedziałem się od ludzi na Osobowicach, że nowy most nazywa się Milenijny i jeździ w ten rejon tramwaj. Przeszedłem most, którego nie ma na mapach. A właściwie to na mojej mapie. Znalazłem się potem chyba na Popowicach, około ulicy Wejherowskiej i znalazłem autobus znów na dworzec, żeby usiąść pod dachem i opowiadać. Wyskoczyłem z autobusu i wziąłem w garść trochę śniegu i zrobiłem w dłoni wodę, żeby zeszła ze mnie jakoś rozmowa, którą słyszałem dwojga młodych.

Chyba jeszcze skoczę gdzieś, na Tumski najchętniej. Powiedzieć „do widzenia” Wiolecie albo poczytać kłódki na moście. Kłódki na Moście Tumskim kłódkują zakochani, piszą na nich swoje imiona albo różne rzeczy. Ogłaszają swoją radość i miłość: urbi et orbi! 14

Jakiś czas temu w Gdańsku zapytałem siebie retorycznie kto ma do świata większe prawo, niż ci, co kochają.

Spałem długo i dobrze, kiedy wszyscy świętowali nowy rok. Dla mnie to bez różnicy przynajmniej na razie dzięki Bogu „jaka epoka jaki wiek” 15 i tak dalej. Ja mogę się jeszcze trochę powłóczyć bez tej wiedzy innym niezbędnej. Spałem prawie dwanaście godzin z jednym dziwnym snem. To nie był sen – marzenie, ale i tak go nie opowiem, bo nie rozumiem sam co w nim się działo. Parę znajomych twarzy widziałem, każda z innego kontekstu.

Wczoraj trochę się dałem wciągnąć w ten pośpiech nerwowy dla tego tylko, że do domu jadę. Do domu mi tak spieszno jak wszystkim, i może to mnie oddziela od prawdziwego włóczęgi. Ale tysiąc razy więcej wolę mieć dom, to znaczy: mieć do kogo iść. Wczoraj właśnie „TLK-a”, która miała ledwo zdążyć mi na ostatni pociąg w Krzyżu, opóźniła się 30-40-50 minut. Tak zwiększała. Szybko więc uznałem, że wolę być później w domu nie siedzieć na nieznanym dworcu (na znanym to inna rzecz). Na szczęście mogłem wrócić do Rawicza, pociągiem zwanym „IR”, który też (jak tamta „TLK-a”) jechał z Przemyśla i miał opóźnienia godzinę i dziesięć. Przez ten czas słuchając komunikatów i klnąc trochę na te tory koleje poznaliśmy się z jednym kolegą i jedną parą sylwestrową. Kolega miał Przemek, i starszy z dziesięć lat ode mnie. Poszliśmy na ćwiartkę, całe moje czczenie nowego roku.

Graliśmy cicho na palcach z Damą Kier od Rawicza, aż do Mosiny, ale popsuł nam się humor bo pojawiło się dwoje takich, z których jeden mówi, jakby nie mógł przestać, jakby nie umiał nie mówić, i jak zazwyczaj w takim mówieniu, nie widziałem w nim sensu. Za to ze staropolską „kobietą lekkich obyczajów” co drugie słowo. Chciałbym teraz wziąć tych liści w garść i zrobić wodę w dłoni. Bo gotuje się we mnie, jak słucham jak ktoś mówi, że nie ma nic mądrego do powiedzenia. Wczoraj Przemek, który poza tą ze mną jeszcze kilka ćwiartek miał w sobie, więcej mądrego potrafił powiedzieć, chociaż też nie ze wszystkim. Nie będę jednak powtarzał tutaj tego, co nie moje.

Staliśmy długo w Puszczykówku. „TLK-a” nas wyprzedziła. Jest bardzo ciepło w pociągu, ale bardziej by ludzie marudzili, gdyby było bardzo zimno. Więc ich nie rozumiem. Okna mają przecież specjalny system otwórz-zamknij.

W Poznaniu w tych dniach było spotkanie młodzieży chrześcijańskiej Taizé . Zawsze myślałem, że te spotkania są tylko w Taizé . Więc pociągi odpowiednio pełne.

Przypomniało mi się dzięki Bogu o czym muszę napisać. To jedna z tych rzeczy, o których milczeć nie wolno. Dwa dni temu na Ostrowie Tumskim Wioleta grała a przy niej siedział kot czarny, którego nakarmiła, a o dwa kroki stałem ja i szukałem dźwięków żeby dograć. I słyszałem co powiedziała starsza pani wrzucając parę złotych do pudełka. „Dla kotka.” Ludzie głodni tak tu w Polsce jak w Afryce i na wszystkich kontynentach (nikt nie potrzebuje ich daleko szukać), kobieta może głodna i zmarznięta gra i ja wiem, że tylko z tego się utrzymuje, a pani żal kotka. Kotek sobie złapie mysz przed śniadaniem jeszcze się nią pobawi, śmieje się z naszych pieniędzy. A głodny człowiek nie.

„Daj temu, kto cię prosi, i nie odwracaj się od tego, kto chce pożyczyć od ciebie.” 

(Mt 5, 42)



* "Sanna", słowa - Barbara Stefania Kossuth, muzyka - Adam Markiewicz
1 Edward Stachura, "Jak" 
2 „Passing Thru”, słowa i muzyka: Leonard Cohen; tłumaczenie: Maciej Karpiński, Maciej Zembaty 
3 "Nothing else matters", Mettalica, słowa i muzyka James Hetfield  
4 Edward Stachura, "Wszystko jest poezja" 
5 Jak wyżej, tamże 
6 Patrz: opowiadanie Edwarda Stachury "Los niezłomny" 
7 Edward Stachura, "Jak" 
8 Jaroslav Hašek - "Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej" 
9 The Beatles – "Yellow submarine", słowa i muzyka John Lennon i Paul McCartney 
10 Stare dobre małżeństwo – "Blues dla Małej", słowa - Adam Ziemianin, muzyka - Krzysztof Myszkowski 
11 Edward Stachura, "Wszystko jest poezja" – Autor na pewno się zgadza, 
   utwór na 90%, nie mam przy sobie.
12 Edward Stachura, "Dookoła mgła" 
13 Edward Stachura, "Się", albo "Iście" ? 
14 "Urbi et orbi" - (łac.) "Miastu i światu", także określenie uroczystego 
   błogosławieństwa papieskiego – wówczas "miastu" znaczy Rzymowi 
15 Edward Stachura, "Z nim będziesz szczęśliwsza"

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Name *